Lekarz poczuł, że sztywnieje.
— Panie, spotkała nas wielka katastrofa. Musimy uporać się ze skutkami Zaburzenia. Nie możemy zwracać uwagi na plotki rozpuszczane przez ciemny lud. I…
— Nie przypominaj mi o moich obowiązkach — rzekł Hork.
— Oczywiście muszę się uporać ze skutkami Zaburzenia. Jednakże nie mogę ignorować tego, co zostało zauważone, lekarzu.
— Twarz władcy była zacięta, pełna determinacji. — Wielki statek przybywający zza Gwiazdy i przebijający Skorupę, używa jakiegoś rodzaju broni; świetlnej włóczni, strzelając w Morze Kwantowe. Muub, a jeśli to właśnie ten statek wywołuje Zaburzenia? Co wtedy? Na czym miałaby polegać moja powinność?
Medyk odsunął się od Horka. Pomimo wyczerpania i szoku poczuł, że przenika go głęboki, prymitywny strach. Przewodniczący — elekt zamierzał rzucić wyzwanie samym Xeelee.
— Teraz, gdy odszedł mój ojciec, na dworze zaczną się intrygi. W zamieszaniu po katastrofie prawdopodobnie dojdzie nawet do próby zamachu… a ja nie mam czasu, żeby się tym zajmować. Musimy znaleźć sposób uporania się z niebezpieczeństwem niesionym przez Xeelee. Potrzebujemy informacji, Muub. Musimy zrozumieć wroga, zanim podejmiemy z nim walkę.
Nadworny lekarz zmarszczył czoło.
— Od czasów Reformacji przeminęło tak wiele pokoleń, że nasza znajomość mitu Xeelee ogranicza się do fragmentów legendy. Może mógłbym skonsultować się z uczonymi na Uniwersytecie…
Hork pokręcił ciężką głową.
— Wszystkie książki wyrzucono do zasobników Portu przed wieloma laty, podczas Reformacji… A głowy tych „uczonych" są pozbawione nie tylko włosów, ale i wiedzy.
Medyk omal nie pogładził ręką swojej nagiej czaszki.
— Muub, musimy myśleć na szerszą skalę. Wyjść nawet poza Miasto. A co z tymi dziwacznymi nadpływowcami, o których mi opowiadałeś? Ten stary człowiek i jego towarzysze… osobliwości z dziczy. Przecież nadpływowcy są wyznawcami Xeelee, prawda? Może oni mogliby nam coś poradzić; może zachowali wiedzę, którą my, głupcy, zniszczyliśmy.
— Może — odparł lekarz z powątpiewaniem.
— Sprowadź ich do Parz. — Hork zerknął na ojca. — Ale najpierw musisz się zająć pacjentami — dorzucił cicho.
— Tak, panie. Proszę mi wybaczyć.
Zebrawszy siły, Muub oddalił się od ponurej scenerii i wrócił do swojej pracy.
Dura zatrzymała się, czując łagodny napór Magpola. Pozwoliła odpocząć kończynom, które nadwyrężyła, falując po opuszczeniu zniszczonej farmy sufitowej przez wiele dni.
Rozglądała się po pustym, złocistożółtym niebie. Daleko w dole, niby wklęsły siniak, rozpościerało się Morze Kwantowe, a dookoła wyginały się łuki nowych linii wirowych, czyste i niezmącone. Zupełnie jakby niedawne Zaburzenie wcale nie miało miejsca. Gwiazda pozbyła się nadmiaru energii i momentu pędu; zadziwiająco szybko wracała do poprzedniego stanu.
Dura pomyślała z żalem, że nie jest to możliwe w przypadku ludzi.
Powąchała Powietrze, usiłując ocenić odstępy między liniami wirowymi, głębię czerwieni odległego Bieguna Południowego. Musiała się znajdować na właściwej szerokości: niebo wyglądało tak samo jak w miejscu dawnego obozowiska Istot Ludzkich. Dziewczyna wsunęła rękę do torby umocowanej przy pasie. Kiedy wyruszała, wypchała ją chlebem, lecz teraz sakwa była przygnębiająco lekka. Wyciągnęła małą bryłkę słodkiego, sycącego pieczywa i zaczęła ją przeżuwać. Od siedziby Istot Ludzkich mógł ją dzielić najwyżej jeden centymetr; doszła do wniosku, że już powinna je widzieć. Chyba że, oczywiście, przeniosły się lub zostały unicestwione przez Zaburzenie. Tę ostatnią możliwość rozważała z ciężkim sercem. W każdym razie z pewnością byłaby w stanie odnaleźć resztki ich dobytku albo jakieś ciała…
— Dura! Dura!
Głos dochodził gdzieś z góry, z okolic lasu skorupowego. Gwałtownie odwróciła się na plecy i uniosła głowę. Trudno było wypatrzyć cokolwiek na tle zamglonej, splątanej gęstwiny drzew, ale po chwili jej cierpliwość została nagrodzona! Zobaczyła młodego, szczupłego, nagiego mężczyznę, falującego samotnie — nie, jednak nie, coś mu towarzyszyło: jakaś malutka postać buczała przy jego nogach, podczas gdy zbliżał się do Dury. Zmrużyła oczy. Prosiątko powietrzne? Szybko uświadomiła sobie, że ma przed oczami dziecko, ludzkie niemowlę.
Wzbiła się wyżej, w kierunku lasu. Nadal czuła zmęczenie w nogach, ale teraz to było nieistotne.
Dwie dorosłe osoby zatrzymały się w Powietrzu w odległości około jednego człowieka od siebie. Niemowlę — najwyżej kilkumiesięczne — przywierało do nóg opiekuna, a dorośli przyglądali się sobie nawzajem z dziwną czujnością. Mężczyzna — właściwie jeszcze chłopiec — uśmiechnął się ostrożnie. Na jego twarzy nie było widać śladów otyłości; miał przedwcześnie pożółkłe pasma we włosach. Kiedy się uśmiechał, szczerzył zęby, a jego oczodoły wydawały się strasznie duże. Dura uświadomiła sobie, że pomimo powierzchownych zmian na tej twarzy, spowodowanych głodem i zmęczeniem, znała ją tak dobrze jak własne ciało i oglądała przez połowę życia. Spotkała tysiące nieznajomych ludzi w Parz, i kolejnych na farmie sufitowej, a teraz odniosła wrażenie, że spoglądając na oblicze młodzieńca, ponownie odkrywa własną tożsamość. Czuła się tak, jakby nigdy nie opuściła Istot Ludzkich i upajała się tą swojskością.
— Dura? Myśleliśmy, że już nigdy cię nie ujrzymy. To był Mur, mąż Dii. Jego nogi obejmował Jai, chłopczyk urodzony z pomocą Dury tuż po Zaburzeniu, podczas którego zginął jej ojciec.
Ruszyła w kierunku Mura i uścisnęła go. Jej palce dotykały kości sterczących na plecach, skóra młodzieńca była brudna, śliska od kawałków liści drzew. Niemowlę u jego nóg zakwiliło żałośnie. Wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać je po główce.
— Myśleliśmy, że nie żyjesz. Że przepadłaś. Upłynęło już tyle czasu.
— Nie. — Dura zmusiła się do uśmiechu. — Wszystko ci opowiem. Farr i Adda czują się dobrze, chociaż przebywają daleko stąd. — Przyglądała się teraz Murowi uważniej, próbując uporządkować natłok pierwszych wrażeń. Widziała wyraźne oznaki niedożywienia. Pogłaskała rzadko porośniętą główkę malucha. Wyczuwała jeszcze nie całkiem zrośnięte kości czaszki. Niemowlę zanurzyło palce w jej torbie i dotykało kawałków jedzenia. Ojciec usiłował je odciągnąć, ale Dura wyjęła kawałek chleba, pokruszyła i podała malcowi. Jai chwycił okruszki obiema rączkami i wepchnął do buzi. Jadł łapczywie, wylizując dłonie i nie interesując się niczym innym dookoła.
— Co to takiego?
— Chleb. Jedzenie… Wszystko ci wytłumaczę. Mur, co się tutaj dzieje?
— Jest nas mniej. — Przestał się jej przypatrywać i, jakby w roztargnieniu, skierował wzrok na pochłaniającego chleb synka. — Ostatnie Zaburzenie…
— Gdzie jest reszta?
Dziecko zjadło całą porcję i bez słowa uniosło rączki, prosząc o więcej. Dziewczyna widziała przełknięty przez nie chleb — tworzył wyraźne wybrzuszenie w jego pustym żołądku.
Mur odciągnął chłopczyka od Dury i zaczął go uspokajać.
— Chodź — powiedział. — Zabiorę cię do nich.
Istoty Ludzkie założyły prymitywne obozowisko na obrzeżach lasu skorupowego. Powietrze było tutaj rozrzedzone, zbyt ubogie dla płuc, a daleko, daleko w dole rozciągało się Morze Kwantowe. Między gałęziami drzew przerzucono sznury, do których przywiązano części garderoby, niedokończone narzędzia i ochłapy żywności. Dura śmiało dotknęła jednego z tych kawałków. Było to stare mięso świni powietrznej, żylaste i twarde.