Olbrzymi Poławiacz zatarł ręce, wyszczerzył zęby i zaczął falować jedną z ulic. Poruszał się szybko, mimo rozmiarów i dawnych obrażeń. Farr patrzył na ulicę. Wyglądała tak samo jak kilkanaście innych. Dlaczego Bzya wybrał właśnie tę? W jaki sposób ją rozpoznał? Tymczasem wielkolud już dotarł do pierwszego zakrętu i chłopiec omal nie stracił go z oczu.
Odepchnął się od zewnętrznej ściany Portu i zaczął gonić Poławiacza.
Obszar wokół jego miejsca pracy należał do najbardziej zaniedbanych w Mieście. Ulice były tu stare, ciasne i kręte. Hangary prądnicowe, które znajdowały się w górze, nieustannie warkotały. Budynki mieszkalne przypominały ciemne gardła; w większości z nich brakowało drzwi albo fragmentów ścian. Podążając za Bzya, Farr czuł na sobie żarłoczne, zaciekawione spojrzenia. Od czasu do czasu mijali ich, falując nierówno, inni ludzie — kobiety i mężczyźni, z których część również pracowała w Porcie. Wielu z nich znajdowało się w dziwnym stanie zwanym „opilstwem". Nikt nie odzywał się ani do chłopca, ani do pozostałych przechodniów. Farr drżał. Wiedział, że zwraca na siebie uwagę swoimi niezdarnymi ruchami. Czuł się tak, jakby zabłądził w lesie skorupowym.
Po krótkim okresie energicznego falowania, Bzya zaczął zwalniać. Widocznie byli już blisko jego domu. Farr rozejrzał się dookoła z zaciekawieniem. Nadal znajdowali się w najgłębszej części Dołu, prawie na szczycie Portu. Zabudowania w jego pobliżu były ubogie i ciasne, ale w tym rejonie młody nadpływowiec powoli zaczął wyczuwać różnicę. Ściany i drzwi były połatane, ale przeważnie nie uszkodzone. I nie było widać „pijaków". Farra zdumiewała tak radykalna zmiana charakteru Miasta po pokonaniu tak krótkiej odległości.
Olbrzymi Poławiacz uśmiechnął się od ucha do ucha i otworzył drzwi — jedne z tysiąca w tych krętych korytarzach. Jeszcze raz chłopiec zastanawiał się, jakim cudem Bzya odnajduje drogę z tak nieomylną dokładnością.
Wszedł za nim. Wnętrze domu składało się z jednego pokoju o kulistym kształcie, słabo oświetlonego lampami drzewnymi, które przytwierdzono na chybił trafił do ścian. Farr poczuł, że jego siatkówka rozszerza się, przystosowując do niskiego natężenia światła.
Kulista miska wypełniona malutkimi liśćmi uderzyła go w klatkę piersiową.
Zatoczył się do tyłu. Nad naczyniem zawisła czyjaś szeroka, uśmiechnięta twarz — niesamowicie podobna do oblicza Bzyi, tyle że częściowo łysa i zniekształcona, ze spłaszczonym nosem i matowymi nozdrzami.
— Jesteś tym nadpływowcem. Bzya opowiadał mi o tobie. Poczęstuj się płatkiem.
Bzya lekko popchnął Farra do przodu.
— Przepuść tego biednego chłopca, kobieto — burknął dobrotliwie.
— Dobrze, dobrze.
Dziwna dama cofnęła się, ściskając swoją kulę z płatkami i wciąż szczerząc zęby w uśmiechu. Mężczyzna położył ciężką rękę na ramieniu Farra i wepchnął go do pokoju, a potem zamknął za sobą drzwi.
Wszyscy troje unosili się, tworząc mały krąg. Kobieta upuściła kulę z płatków, która zawisła w Powietrzu, i zamaszystym gestem podała gościowi rękę.
— Jestem Jool. Bzyajest moim mężem. Witamy cię serdecznie w naszym domu.
Farr uścisnął jej rękę. Dłoń miała niemal tak dużą jak jej mąż, i równie silną.
— Bzya opowiadał mi także o tobie.
Wielkolud pocałował Jool. Po czym westchnął, przeciągnął się i przeniósł na tyły domku, zostawiając Farra ze swoją żoną.
Ciało Jool było krępe, trochę zniekształcone, ale silnie umięśnione. Miała na sobie coś, co wyglądało na bardzo połatany, uniwersalny kombinezon, typowy dla robotników Portu. Na części czaszki kobiety brakowało licznych pasm włosów, a ramię po tej samej stronie było wygięte i skurczone. Poza tym amputowano jej jedną nogę poniżej kolana.
Farr patrzył na kikut nogi obwiązany nogawką. Nagle, odczuwając nieznośne zakłopotanie, spojrzał Jool w oczy.
Poklepała go po ramieniu.
— Szukanie tej nogi nie ma zbyt dużego sensu: i tak jej nie znajdziesz. — Uśmiechnęła się życzliwie. — Masz. Weź płatek. Mówiłam poważnie.
Włożył rękę do kulistego naczynia, wyciągnął garść listków i wepchnął je do ust. Były cieniutkie, jak wszystkie liście roślin, i miały intensywny posmak — tak mocny, że młodzieńcowi zakręciło się w głowie od ich słodkiej woni. Zakaszlał, opluwając gospodynię cząstkami liści.
Jool odchyliła głowę i wybuchnęła śmiechem.
— Bzya, twój nadpływowy przyjaciel nie ma zbyt wyrafinowanego podniebienia.
Poławiacz pracował w rogu zagraconego pokoiku, pod dwoma zgniecionymi kokonami służącymi za posłania. Zanurzył ręce w dużej, kulistej beczce pełnej wiórków jakiejś substancji, które chrzęściły i kruszyły się, gdy ściskał kawałki materiału.
— My również go nie mamy, Jool, więc przestań drażnić chłopca.
Farr podniósł płatek.
— Czy to jest liść?
— Tak. — Kobieta włożyła jeden płatek do ust i zaczęła głośno żuć. — I tak, i nie. Pochodzi z kwiatu… małej rośliny ozdobnej. Kwiaty są hodowane, tu, w Parz. Nie macie ich u siebie, w dzikich lasach, prawda?
— One rosną w Pałacu, tak? W Ogrodzie? Czy właśnie tam pracujesz? — Przyjrzał się jej uważnie. Przypominając sobie, w jaki sposób Cris opisywał Pałac Komitetu, pomyślał, że Jool jest zbyt nieokrzesana, żeby ją tam akceptowano.
— Nie, nie w Pałacu. Istnieją inne części Skóry, trochę głębiej w Dole, gdzie hoduje się kwiaty i drzewka bonsai. Ale nie na pokaz, jak to się robi w Ogrodzie.
— Tylko po co?
Jool schrupała następny liść.
— Na karmę. I nie dla ludzi. Dla świń. Ja obsługuję świnie powietrzne, młody Farrze. — W jej oczach zatliły się wesołe ogniki. Młodzieniec z nadpływu był zaintrygowany.
— Ale przecież te liście — płatki — nie mogą być bardzo pożywne.
— Nie dają świniom tyle siły, ile powinny — przyznała. — Mają jednak inne zalety.
— Och, przestań drażnić chłopca — powtórzył Bzya. — Wiesz, ona pracowała kiedyś w Porcie.
— Tam się poznaliśmy. Byłam nadzorczynią, dopóki ten kretyn Hosch nie dostał awansu. Obawiam się, że kosztem tego ociężałego przygłupa, Bzyi. Farr, chcesz trochę ciasta piwnego?
— Nie. Tak. To znaczy, nie, dziękuję. Chyba nie powinienem.
— Och, spróbuj trochę. — Jool odwróciła się do kredensu wbudowanego w ścianę i otworzyła jego drzwiczki. Były źle dopasowane, ale w środku zapełnionym żywnością, panowały czystość i porządek. — Założę się, że nawet nie wiesz, jak smakuje. Do licha, przekonaj się, jakie jest. Nie martw się, nie pozwolimy ci się upić. — Wyciągnęła kawałek grubego, z wyglądu kleistego ciasta, owiniętego cienkim suknem. Ułamała kawałek i podała gościowi.
— Ciasto jest dobre pod warunkiem, że żujesz je powoli i wiesz, kiedy przestać! — zawołał Bzya.
Chłopiec ostrożnie ugryzł ciasto. Po ostrych w smaku płatkach wydawało się kwaśne, gęste, prawie niestrawne. Ostrożnie przeżuł kęs — wcale nie robiło się smaczniejsze — i przełknął.
Nic się nie działo.
Jool wisiała przed nim w Powietrzu, złożywszy potężne ręce na piersiach.
— Poczekaj chwilkę — rzekła.
— Zabawne — odezwał się Bzya, który nadal zajmował się kulą chrzęszczących wiórków. — Ciasto piwne wynaleziono w głębinach Dołu. Chyba wymyśliliśmy je po to, żeby oddalić nudę, brak różnorodności i wrażeń. Kwietny ogród biedaka, co, Jool?