— Farr ma rodzinę — wtrącił Bzya. Jool skinęła głową.
— Siostrę. Kulisa. Zgadza się? I jest jeszcze jeden przybysz z nadpływu, stary człowiek…
— Adda.
— Rozdzielono cię i z siostrą, i z tą drugą osobą. Podobnie jak nas rozdzielono z Shar. Chłopiec kiwnął głową.
— Ale Dura ma być sprowadzona z farmy sufitowej. Deni Maxx udała się po nią.
— Kto taki?
— Lekarz. Ze szpitala „Wspólnego Dobra"… Adda został zaś zabrany na spotkanie z Przewodniczącym Miasta. To wszystko ma związek z próbą przeciwdziałania Zaburzeniom…
— Hm. Jeśli o mnie chodzi, nie wierzę we wszystko, co się słyszy na Górze — powiedział Bzya. — I doradzałbym ci większy sceptycyzm. Mimo to mam nadzieję, że wkrótce zobaczysz się z siostrą.
Jool powoli wyjadała mięso prosięcia.
— A więc, jakie jest twoje zdanie o naszej części Miasta? Farr przełknął kolejny kęs.
— Jest inna. Jest… — Zawahał się.
— Ciemna, brudna, groźna. Zgadza się? Młodzieniec przytaknął.
— Zamierzałem użyć słowa „ciasna". Jest tu ciaśniej niż gdziekolwiek indziej.
— No cóż, to jest centrum Miasta — rzekła Jool. — Nie żywię do niego szczególnego sentymentu, ale taka jest prawda… To najstarsza część Parz. Wybudowano ją jako pierwszą, wokół bazy Portu, kiedy wprowadzono Grzbiet do Podpłaszcza.
Farr wyobrażał sobie pradawne czasy, hart mężczyzn i kobiet, którzy z determinacją pozyskiwali materię rdzeniową potrzebną do budowy Miasta, a potem wznosili tę ogromną strukturę gołymi rękami oraz narzędziami, które, jak się domyślał, były niewiele lepsze od tego, czym dysponowały współczesne Istoty Ludzkie.
Jool uśmiechnęła się.
— Wiem, o czym myślisz, chłopcze z nadpływu. Dlaczego ktokolwiek buduje wokół siebie taką małą skrzynię? Po co odgradzać się od Powietrza?
— Ponieważ — dokończył Bzya — ludzie próbują odbudować to, co wedle własnego mniemania utracili, kiedy Koloniści wycofali się do Rdzenia. — Zadumał się. — A zatem Parz jest tworem z drewna i materii rdzeniowej, który urzeczywistnia pradawne marzenie…
— Oboje jesteście bardzo inteligentni — wyrwało się Farrowi. Mąż i żona jednocześnie odchylili głowy i wybuchnęli gromkim śmiechem. Tych dwoje potężnie zbudowanych ludzi tworzyło niedorzeczny, zabawny kontrast w porównaniu z ciasnym wnętrzem, w którym przyszło im żyć. Jool wytarła oczodoły.
— Mówisz to, co myślisz, prawda? Bzya poklepał ją po ramieniu.
— Jool, nie powinniśmy się z tego wyśmiewać. Ostatecznie, znamy mnóstwo ludzi — nawet w dolnej części Środka, nie mówiąc już o Górze — którzy uważają wszystkich mieszkańców Dołu za podludzi.
— A o Istotach Ludzkich — nadpływowcach — mają jeszcze gorsze wyobrażenie — dorzucił Farr.
— Ale to bzdury — oznajmił olbrzymi mężczyzna zapalczywym tonem. Chwycił jajo płaszczki leżące w misce i pomachał nim przed oczami młodzieńca. — Z tego, co widzę, ludzie są mniej więcej równi, bez względu na to, skąd pochodzą. Posunę się jeszcze dalej. — Ugryzł miękkie jajko i przeżuwając kęs, ciągnął: — Uważam, że ludzie w obrębie Gwiazdy są inteligentni. To znaczy, bardziej inteligentni niż rasy innych ludzkich światów; może nawet są inteligentniejsi od przeciętnego Ur-człowieka.
Jool pokręciła głową.
— Chłopcze, posłuchaj władcy stu Gwiazd.
— Jednak to, co mówię, jest logiczne. Tylko pomyślcie — mówił Bzya. — Jesteśmy potomkami wyselekcjonowanej grupy — ekipy inżynierów, którzy mieli zmodyfikować Gwiazdę i założyć cywilizację w Płaszczu. Ur-ludzie nie włączyliby głupich osobników do tego zespołu, gdyż to osłabiłoby nas albo utrudniło adaptację do nowych warunków.
— Wiedzę o przedsięwzięciu Ur-ludzi zawdzięczamy głównie specjalistom z zakresu anatomii porównawczej, którzy zbadali, pod jakimi względami jesteśmy bardzo słabo przystosowani do środowiska, w którym żyjemy — powiedziała Jool z wyraźnym ożywieniem. — Interesowała ich nasza niedoskonała forma oparta na prototypie Ur-człowieka. I…
Farr słuchał tej uczonej, pełnej szczegółów rozmowy nieźle już podchmielony i zrelaksowany. Wciąż pogryzał ukradkiem ciasto piwne.
Jool zwróciła się do niego.
— Oczywiście nie wystarczyło nam sprytu, by uniknąć stworzenia sztywnego, podzielonego na warstwy społeczeństwa, w którym wszyscy nawzajem się kontrolują.
— Przynajmniej tutaj, w Parz — odezwał się gość.
— Przynajmniej tutaj, w Parz — ustąpiła. — Wy, Istoty Ludzkie najwyraźniej jesteście zbyt inteligentne, by tolerować tego rodzaju system.
— Byliśmy — potwierdził Farr łagodnym tonem. — Właśnie dlatego odeszliśmy.
— A teraz wróciliście — zauważył Bzya. — Do najniższej warstwy, u podnóża Miasta… Góra, Dół, szczyt, podnóże — wszystkie te określenia są pozostałościami myślenia Ur-ludzi. Wiedziałeś o tym? Jako mieszkańcy Dołu jesteśmy uważani za mniej inteligentnych i rozgarniętych niż reszta. W przeszłości tutejsi ludzie reagowali na takie uwagi. — Na jego dużej, okaleczonej, zamyślonej twarzy malował się smutek. — Fatalnie. Jeżeli traktujesz ludzi jak gorszych, zaczynają się zachowywać tak, żeby zasłużyć na to miano. Przed kilkoma pokoleniami ta część Dołu była slumsem. Dżunglą.
— I nadal nią jest, przynajmniej w niektórych miejscach — zauważyła Jool.
— Ale jakoś wygrzebaliśmy się z tego — rzekł Bzya z uśmiechem. — Samopomoc. Edukacja. Przekazy ustne, nauka liczenia i czytania, jeśli tylko dysponowaliśmy materiałami. — Odgryzł kawałek ciasta piwnego. — Komitet robi cholernie dużo dla tej dzielnicy. Kierownictwo Portu robi znacznie mniej, pomimo że większość z nas pracuje właśnie tam. Ale możemy pomóc sobie samym.
Farr słuchał wielkiego Poławiacza z pewnym zdziwieniem. Pomyślał, że ci ludzie są jak wygnańcy w swoim własnym Mieście. Jak Istoty Ludzkie, zagubieni w tym gąszczu drewna i materii rdzeniowej. Zaczął opowiadać gospodarzom o tym, czego nauczały Istoty Ludzkie — o historii, zarówno plemienia jak i wspaniałej rasy ludzkiej poza Gwiazdą, którą starsi członkowie szczepu opisywali gromadkom dzieci, zawieszonym między liniami wirowymi. Małżeństwo słuchało w zamyśleniu.
Kiedy wszyscy skończyli posiłek, postanowili trochę odpocząć. Potem Bzya i Jool, zapewne nieświadomie, przysunęli się do siebie. Pochylili swoje wielkie głowy tak, że prawie zetknęły się czołami. Wyciągnęli ręce i położyli swoje grube, mocarne palce na krawędzi Koła. Cicho i powoli zaczęli zgodnie recytować uroczystą litanię imion, z których żadne nie było znane chłopcu. Obserwował ich w milczeniu.
Kiedy skończyli, wymieniwszy może sto imion, Bzya otworzył wklęsłe oczy i uśmiechnął się do młodzieńca.
— Miałeś okazję usłyszeć kawałek historii mówionej, mój przyjacielu.
Twarz Jool znowu przybrała chytry, figlarny wyraz. Wyciągnęła rękę nad kolistym stołem i dotknęła rękawa Farra.
— Czy już domyśliłeś się, na czym polega moja praca?
— Och, przestań drażnić chłopca — Poławiacz odezwał się głośno. — Ja ci powiem. Zbiera płatki z ogrodów na Górze i dostarcza je na małe farmy rozsiane wokół Parz — hoduje się tam świnie przeznaczone do ciągnięcia wozów powietrznych kursujących w obrębie Miasta.
— Pomyśl tylko — rzekła Jool. — Ulice Miasta są gorące i zatłoczone. Zamknięte. Tak wiele samochodów. I wszystkie te świnie…
— Płatki mieli się i dodaje do karmy dla świń — tłumaczył Bzya. Farr zmarszczył brwi.