Pragnął w to wierzyć. Był zmęczony — straszliwie zmęczony — bólem, śmiercią, wydzieraniem swojej nic nie znaczącej egzystencji nieubłaganemu Powietrzu. Odkrycie artefaktu Kolonistów byłoby jak powrót w ramiona od dawna nieżyjących rodziców.
Obserwując wyraz twarzy Philas, jej pełne determinacji falowanie, dostrzegł u niej to samo pragnienie, by uwierzyć — i odnaleźć dom.
Kiedy od dryfującego obozu dzieliła ich odległość mniej więcej pięciuset ludzi, dwie osoby oderwały się od grupy otaczającej czworościan i ostrożnie zbliżyły do zwiadowców Istot Ludzkich.
Mur zwolnił, przysuwając się do Philas.
Nadciągająca para zatrzymała się kilkanaście ludzi poniżej niespodziewanych gości. Mężczyzna i kobieta ściskali w rękach drewniane włócznie. Kobieta wysunęła się nieco naprzód i wycelowała dzidę w brzuch Mura.
— Czego chcecie?
Mur przyglądał się pytającej. Musiała mieć około czterdziestki. Dzidę wykonano starannie, ale przecież była jedynie dzidą — niczym więcej jak tylko zaostrzonym drewnianym kołkiem, niczym tak wyrafinowanym, czego nie potrafiłyby wykonać Istoty Ludzkie. Kobieta miała na sobie prymitywną, upstrzoną kieszeniami pelerynę, chyba ze świńskiej skóry i kapelusz o szerokich kresach, na którego rondzie piętrzyły się skrawki cienkiego materiału. Była dobrze umięśniona, ale jej bardzo chuda twarz wydawała się szeroka i płaska, wykrzywiona gniewnym grymasem.
— No? — zagadnęła. — Głusi jesteście, czy co? Mur westchnął. Czuł coraz większe rozczarowanie. Odwrócił się do Philas.
— To nie mogą być Koloniści.
— W takim razie, kim są ci ludzie?
— A skąd mam wiedzieć? — warknął poirytowany. Posunął się nieco do przodu i rozpostarł ręce, pokazując, że są puste.
— Nazywam się Mur. To jest Philas. Jesteśmy… uchodźcami.
— Postanowił nie wspominać o pozostałych Istotach Ludzkich.
— Straciliśmy cały nasz dobytek podczas Zaburzenia. Usiłujemy dotrzeć do Parz. Znasz to miejsce?
Oczy kobiety zwęziły się. Nic nie odrzekła. Niepewnie uniosła dzidę i znowu skierowała ją w brzuch Mura, zastępując odpowiedź agresją.
— Marnujemy czas — szepnął Mur do Philas. Ona jednak odsunęła się od niego i zaczęła falować w dół, w kierunku obcych, zagarniając Powietrze nieregularnymi, drżącymi ruchami cienkich nóg.
— Macie Złącze — powiedziała.
Mężczyzna — nieco młodszy od kobiety, ale również oblepiony brudem i ponury — dołączył do swojej towarzyszki. On także miał na sobie zniszczony kapelusz o szerokich kresach. Mur doszedł do wniosku, że oboje patrzą na Istoty Ludzkie równie podejrzliwie jak para uwiązanych świń powietrznych.
— Proszę — rzekła Philas. — Przebyliśmy daleką drogę. Usiłujemy dotrzeć do Bieguna. Czy możemy… — Zaczęła się jąkać, jakby nagle uświadomiła sobie, że to, co mówi, brzmi idiotycznie. — Czy wasze Złącze pomoże nam? — Patrzyła to na jedną, to na drugą osobę. — Rozumiecie, o co pytam?
Mężczyzna otworzył bezzębne usta i ryknął śmiechem, ale kobieta pohamowała go, kładąc rękę na jego ramieniu. Jej głos był nadal surowy, ale nieco złagodniał.
— Tak, rozumiem. I macie rację. To jest Złącze — z dawno minionych dni, jeszcze przed Wojnami Rdzeniowymi. Ale nie możecie z niego skorzystać.
Philas dygotała.
— Zapłacimy — powiedziała bliska szaleństwa. — Musicie… Mur chwycił ją za ramiona i objął mocno, pragnąc, żeby przestała drżeć.
— Daj spokój, Philas. Czy ty nie rozumiesz? Nawet gdybyśmy mogli zapłacić. Złącze już nie dział a. Ci ludzie są tak samo bezradni jak my.
Philas gniewnie spojrzała mu w twarz, a potem odwróciła się. Jej ciałem wstrząsały gwałtowne dreszcze.
Mężczyzna i kobieta przyglądali się im z ciekawością.
Mur zwrócił się do nich wyraźnie znużony.
— Może byście odłożyli broń? Przecież widzicie, że nie stanowimy dla was żadnego zagrożenia.
Tamci ostrożnie opuścili włócznie, ale nadal mierzyli nimi w Istoty Ludzkie.
— Naprawdę jesteście uchodźcami z dalej położonej części nadpływu?
— Tak. I rzeczywiście próbujemy dotrzeć do miejsca zwanego Parz, którego nigdy nie widzieliśmy. Wiemy, że znajduje się na Biegunie.
— Na którym Biegunie? — zagadnęła kobieta. — Na Biegunie Południowym?
Mężczyzna zarechotał.
— Jeżeli wyruszacie z tego miejsca, nie ma to chyba większego znaczenia, prawda?
— Och, zamknij się, Borz — rzekła kobieta. Mur objął Philas ramieniem.
— Czy pozwolicie nam obejrzeć Złącze? — zapytał. Poczułwstyd, odczytując z twarzy kobiety litość wymieszaną z rozbawieniem.
— Skoro sobie tego życzysz — odparła. — Ale trzymajcie się blisko nas. Rozumiesz? Mamy dość złodziei i żebraków…
— Nie jesteśmy żebrakami — wtrąciła Philas stanowczym tonem. Oddaliła się od Mura i wyprostowała plecy. — Skoro tak, to ruszajmy.
Borz i kobieta odwrócili się, a następnie ruszyli ku obozowi, rozdzieleni odległością kilku ludzi. Dwie Istoty Ludzkie ostrożnie falowały za nimi, trzymając się za ręce. Niebawem zbliżyli się do artefaktu, którego strzegły dzidy i groźne spojrzenia.
Mur ścisnął dłoń Philas.
— Powinnaś była powiedzieć, że nie jesteśmy złodziejami — szepnął. — Właśnie zastanawiałem się, czy nie spróbować trochę pożebrać…
Zaśmiała się cicho.
— To nic by nie dało — powiedziała. — Ci ludzie nie mają więcej niż my posiadaliśmy… przynajmniej zanim straciliśmy nasz dom. — Pokazała Borza, znajdującego się po ich lewej stronie. — Spójrz na jego kapelusz.
Na skrzydłach kapelusza piętrzyły się fałdy cienkiego materiału, uwiązane sznureczkami przewleczonymi przez dziurki w skórzanym rondzie. Mur wyobraził sobie, że je odwiązuje; być może wtedy wokół głowy mężczyzny opadłby jakiś rodzaj siatki.
— Jest dziwny, ale co z tego?
— Przypomnij sobie opowieści Dury ojej pobycie na farmie sufitowej. Zbiorniki powietrzne, które musiała zakładać, pracując wysoko w górze, w pobliżu Skorupy. Maski…
— Och, zgadza się. — Mur pokiwał głową. — Te kapelusze muszą być częścią zbiorników powietrznych, noszonych przez kulisów.
— Dlatego sądzę, że ci ludzie byli kiedyś kulisami. Może uciekli.
— Ale powinni coś wiedzieć o Parz. Philas zaśmiała się smutno. Wydawało się, że znowu panuje nad sobą, ale była w ponurym nastroju.
— A zatem ukrywają coś przed nami. No cóż, my też ich okłamaliśmy. Wygląda na to, że taki jest świat.
Mur przypatrywał się kapeluszowi Borza. Z wyjątkiem auta powietrznego Deni Maxx, był to pierwszy przedmiot choć odrobinę związany z Miastem, jaki zdarzyło mu się oglądać. Fakt, że go rozpoznał na podstawie relacji Dury, czynił jej dziwną opowieść bardziej wiarygodną. Czuł się osobliwie pokrzepiony potwierdzeniem tego drobnego szczegółu; zapewne w skrytości ducha przypuszczał, że Dura może kłamać albo zwariowała.
Kiedy Borz i jego towarzyszka przyprowadzili Istoty Ludzkie do obozowiska, mieszkańcy zwrócili ku nim podejrzliwe, wrogie spojrzenia. Mała kolonia liczyła około czterdziestu osób, w tym mniej więcej piętnaścioro dzieci i niemowląt. Dorośli łatali odzież, naprawiali sieci, ostrzyli noże, odpoczywali w Powietrzu i rozmawiali. Dzieci kręciły się wokół nich niby malutkie płaszczki, a na ich gołych ciałkach trzaskał gaz elektronowy. Mur pomyślał, że żadne z nich nie różni się niczym od malców w obozowiskach Istot Ludzkich.
Za krzątającymi się ludźmi majaczył czworościenny twór. Była to szkieletowa konstrukcja, spiczasta i mroczna, nie pasująca do otoczenia.