Ludzie nie byli narażeni na ataki wielu drapieżników. Adda widział kilka takich stworzeń, a ojciec opowiadał mu o jeszcze gorszych. Na przykład o płaszczkach… Nawet dorosły dzik powietrzny — prymitywny kuzyn świni powietrznej — potrafił zmusić mężczyznę lub kobietę do ciężkiej walki, a jeśli był głodny, porywał dziecko z równą łatwością, z jaką odrywał od Skorupy kryptonową trawę.
Istotom Ludzkim groził wkrótce znacznie dotkliwszy głód.
Adda patrzył na rozcinającą niebo wokół jego towarzyszy lśniącą klatkę linii wirowych, które ginęły w mglistoczerwonej nieskończoności na Biegunie Południowym. Jak zawsze — ilekroć oddalał się od swojego plemienia, nawet na niewielką odległość i tracił poczucie iluzorycznej pełni, jaką dawało życie w malutkim, zamkniętym środowisku — uderzał go bezmiar świata pod Płaszczem. Kiedy obserwował zbiegające się linie wirowe, czuł, że coś wlecze jego niepozorną, oszołomioną i bezradną duszę wzdłuż nich.
Teren zniszczonego obozowiska, wysepka porozrzucanych szczątków, przypominał szary pyłek zagubiony w Powietrzu czystych, żółtobiałych przestrzeni Gwiazdy. A towarzysze Addy — dziewięcioro, policzył ich odruchowo — falowali przez linie pola, bezwiednie synchronizując ruchy. Luźno przewiązani w pasie sznurami i siatkami, zwracali twarze ku Skorupie. Jeden z mężczyzn odłączył się od reszty. Znalazł porzuconą pajęczynę pająka spinowego, zawieszoną w poprzek linii wirowych: wyszukiwał w niej jajeczka.
Istoty Ludzkie wyglądały tak pięknie w ruchu. A kiedy ławica dzieciaków sunęła przez Magpole — machając nóżkami tak mocno, że widziało się na ich kończynach blask indukowanych pól, i wirując wokół linii pływowych tak szybko, że tworzyły barwne plamy — trudno było sobie wyobrazić piękniejszy widok na tym czy też jednym z tych legendarnych, utraconych światów Ur-ludzi.
Jednocześnie Istoty Ludzkie wydawały się takie kruche, jakby karłowate w porównaniu z ogromną klatką linii wirowych i tajemniczą, śmiertelną głębią Morza Kwantowego daleko w dole. Addzie przyszło na myśl, że świnia powietrzna bardziej pasowała do tego środowiska. Była okrągła, gruba, solidna… Nawet strumień neutrin nie musiał oznaczać końca jej życia. Wystarczyło, żeby schowała oczy, złożyła płetwy i odleciała z terenu dotkniętego burzą. Wówczas nic nie mogło jej się przydarzyć, chyba że zostałaby całkowicie odrzucona od Gwiazdy. Kiedy strumień ulegał wyczerpaniu, świnia mogła rozłożyć płetwy i paść się dowolnym rodzajem listowia — albowiem drzewa zawsze były drzewami, bez względu na to, z której części Skorupy wyrastały — a także „zaliczyć" pierwszego lepszego reprezentanta swego gatunku. Albo zostać zaliczoną, pomyślał Adda, uśmiechając się ironicznie.
Ludzie różnili się od zwierząt. Byli delikatni. Łatwo było ich zmiażdżyć, zniszczyć. Starzec pomyślał o Esku: cholerny głupiec, ale przecież nikt nie zasługiwał na taką śmierć. Ponadto ludzie zadziwiali przede wszystkim swoją odmiennością. Nawet irytujące Addę stworzenia, zamieszkujące brzegi jego chorego oka, zasadniczo przypominały budową przeciętną świnię powietrzną: sześć symetrycznie rozmieszczonych płetw, otwór gębowy na przedzie, wyloty odrzutowe z tyłu, sześcioro malutkich oczu. Wszystkie stworzenia Płaszcza były podobne; różniły się tylko wielkością i proporcjamim, podstawowe cechy można było rozpoznać nawet u płaszczek, chociaż sprawiały wrażenie zupełnie inaczej zbudowanych.
Ludzie stanowili wyjątek. Nie przypominali niczego na tym świecie.
Nie było to tajemnicą. Każdy dzieciak wysysał z mlekiem matki wiedzę o tym, że Ur-ludzie przybyli skądinąd — naturalnie z lepszego miejsca niż to. Adda podejrzewał, że wszyscy ludzie we wszystkich światach święcie w to wierzyli i wychowywali dzieci tak, by były silne i pewnego dnia dołączyły do ludzkiej społeczności, a wszystko to działo się pod opieką Xeelee, dobrotliwego i nieco roztargnionego Boga w wielu osobach.
Istoty Ludzkie zostały zatem tutaj sprowadzone. Adda nie wątpił w prawdziwość głównego wątku starej historii — do licha, wystarczyło spojrzeć na szybujących ludzi, żeby to potwierdzić — ale z drugiej strony, obserwując falujące po niebie stado Istot Ludzkich, pomyślał, że nie chciałby być zbudowany jak świnia powietrzna: gruby i okrągły, poruszałby się za pomocą wiatroodrzutów.
Tak naprawdę puszczanie wiatrów było jedyną umiejętnością, którą doskonalił z wiekiem. Niezły pomysł, być świnią powietrzną.
Adda był najstarszą z ocalałych Istot Ludzkich. Wiedział, co myślą o nim inni: jest zgorzkniałym starym głupcem, nieuleczalnym ponurakiem. Nie przejmował się opiniami. Nie było dziełem przypadku, że żył tak długo. Zawsze uważał się za prostego człowieka; nie mógł równać się z Logue'em, krasomówcą darzonym szacunkiem przez ludzi. Pomyślał, że nawet Dura jest od niego lepsza, chociaż mogła nie zdawać sobie z tego sprawy. Dlatego drażnił ziomków historyjkami o swoich chłopięcych latach. Nawet jeśli wyśmiewali się z niego, to może udawało się przez te opowieści przekazać choć trochę wiedzy, potrzebnej do przetrwania, a to już sprawiało mu satysfakcję.
Oczywiście o pewnych epizodach z przeszłości nie wspominał nikomu. Na przykład, nie miał wątpliwości, że Zaburzenia zmieniają się.
Zaburzenia, burze spinowe, występowały zawsze. Adda znał nawet z grubsza przyczynę ich powstawania: malejąca prędkość rotacji Gwiazdy powodowała gwałtowne wyrównywanie energii spinowej. Jednakże w ciągu ostatnich lat Zaburzenia robiły się coraz gorsze… o wiele gorsze, i atakowały coraz częściej.
Wywoływał je jakiś nowy czynnik. Coś nieznanego i potężnego, rozrywającego Gwiazdę…
Dziwaczna poza Addy miała dużą zaletę. Starzec za nic w świecie nie przyznałby się do tego nikomu, może nawet sobie samemu. Cyniczna maska skrywała jego miłość do tak delikatnych ludzi, sunących z obcym dla tego świata, niewysłowionym wdziękiem przez Magpole, oraz ból, który odczuwał w związku z utratą każdego, nawet najbardziej bezwartościowego życia.
Unosząc ciężką włócznię w obolałych palcach, Adda poczuł przypływ energii i ruszył ku koronom drzew Skorupy.
Farr szybował, przyciągnąwszy kolana do brody. Naprężył się kilka razy, żeby opróżnić kiszki. Obserwował blade, bezzapachowe kulki kału, wlatujące z błyskiem w puste Powietrze i opadające w kierunku Podpłaszcza. Pełne neutronów odchody miały zniknąć w nie nadającym się do oddychania Podpłaszczu, a potem, zapewne, rozpłynąć w Morzu Kwantowym.
Syn Logue'a jeszcze nigdy nie był tak wysoko.
Od koron drzew dzieliło go najwyżej kilka minut falowania: najwyżej kilkunastu ludzi. Okrągłe, zbrązowiałe liście drzew, zwrócone ku Morzu Kwantowemu, tworzyły lśniący sufit świata. Falując, chłopak patrzył tęsknie na owo sklepienie, jakby liście stanowiły bezpieczną przystań. Odczuwał również zdenerwowanie. Liście kryły bowiem pnie drzew, pogrążone w mroku, a za pniami znajdowała się Skorupa, gdzie grasowały rozmaite stworzenia… Tak przynajmniej utrzymywał stary Adda, a także niektóre dzieciaki.
Mimo wszystko, wolałby być tam w górze, pośród drzew, zamiast wisieć tutaj.
Naparł na Magpole i wzbił się wyżej.
Pomimo młodego wieku dobrze znał uczucie strachu, a nawet śmiertelnego przerażenia. Teraz doświadczał nowej odmiany lęku i usiłował zrozumieć to niesamowite uczucie.
Dziewięciu dorosłych wokół niego falowało miarowo w górę. Ich twarze, uniesione ku drzewom, przypominały odwrócone liście. Poruszali się skutecznie, z wdziękiem. Farr czuł piżmowy zapach wydzielanych przez nich fotonów, słyszał miarowy rytm oddechów, gdy wytężali się w milczeniu. Sam oddychał szybko — Powietrze było tu rozrzedzone. Robiło się też coraz zimniej, mimo że intensywnie falował.