Выбрать главу

— Już trzy lata ubiegam się o udział w zawodach surfingowych — rzekł młody Mixxax. — Przez cały ten czas byłem jednym z pięciu najlepszych w swojej grupie wiekowej. Jednak dopiero w tym roku dopuszczono mnie do startu. — Wyglądał na rozgoryczonego. — Ale i tak nie zostałem rozstawiony, a losowanie nie było dla mnie korzystne.

Adda pamiętał o Farrze, który niepewnie krążył w pobliżu, wymachując obolałymi, stwardniałymi od pracy rękami. Kontrast sprawiał przykrość starcowi.

— No cóż — powiedział, starając się nie okazywać wrogości wobec paplaniny młodzieńca z Miasta. — W takim razie powinieneś poćwiczyć.

Chłopcy oddalili się ponownie. Cris stanął na desce i zaczął śmigać przez Powietrze niczym owad; towarzyszył mu skwierczący gaz elektronowy. Farr falował tuż za nim, wznosząc pełne podniecenia okrzyki.

— Nie bądź surowy dla Crisa — mruknął Bzya. — To typowy chłopak z Miasta. Nie możesz oczekiwać od niego poczucia szerszej perspektywy.

— Te Igrzyska nie mają dla mnie żadnego znaczenia. Bzya obrócił ku Addzie poranioną twarz.

— Ale dla Crisa znaczą bardzo wiele. Dzięki nim ma szansę — być może niepowtarzalną — na życie inne od tego, które mu wyznaczono. Musiałbyś mieć serce z materii rdzeniowej, żeby nie rozumieć chłopca, który usiłuje odmienić swój los.

— I co potem. Poławiaczu? Po kilku chwilach sławy — kiedy ten wspaniały lud przestanie go wykorzystywać jako swoją najnowszą zabawkę? Co wtedy się z nim stanie?

— Jeżeli okaże się inteligentny i wystarczająco dobry, to nie musi się skończyć. Wykorzystując swoje uzdolnienia, może znajdzie sobie odpowiednie miejsce na Górze, zanim będzie zbyt stary na gwiazdę surfingu. A jeśli nawet tak się nie stanie — do diabła, nadpływowcze — to przecież wakacje dla niego. Moment wytchnienia od harówki, która czeka go przez większość życia.

Usłyszeli krzyk nad głowami. Cris wzbił się na desce bardzo wysoko i właśnie mknął przez błyszczące Powietrze blisko wstęgi Długości Geograficznej. Gaz elektronowy wirował wokół jego ciała i deski, trzeszcząc i emitując błękitne iskry. Inni młodzi ludzie — najwyraźniej przyjaciele Crisa — wyłaniali się ze szczelin w Skórze jakby znikąd — takie przynajmniej wrażenie odnosił Adda — i ścigali wokół Długości Geograficznej jak młode płaszczki.

— Nie powinni tego robić — mruknął Bzya. — Ściśle mówiąc, to jest wbrew prawu. Jeżeli Cris zanadto zbliży się do Długości Geograficznej, gradienty pływowe mogą go rozedrzeć na kawałki.

— Dlaczego więc to robi?

— Żeby nauczyć się panowania nad pływem — wyjaśnił Poławiacz. — Żeby umieć ujarzmiać jeszcze gwałtowniejsze gradienty, które napotka, gdy będzie surfował nad Biegunem podczas Igrzysk.

Adda prychnął.

— Teraz wiem, jak wybieracie swoich władców — to zależy od tego, czy umieją balansować na kawałku drewna. Nic dziwnego, że w tym Mieście panuje cholerny bałagan.

Śmiech Bzyi odbił się echem po pustych, prymitywnie wykończonych ścianach Miasta.

— Nie przepadasz za nami, co, Adda?

— Niespecjalnie. — Stary myśliwy spojrzał na wielkoluda z wahaniem. — I nie rozumiem, jak ci się udaje zachowywać poczucie humoru, mój przyjacielu.

— Godzę się z tym, co mnie otacza. Mogę kwestionować sposób życia tutaj, ale nie jestem w stanie tego zmienić. W każdym razie Parz nie jest jakimś gigantycznym więzieniem, jak sobie wyobrażasz. To dom dla wielu ludzi — przypomina maszynę, zaprojektowaną po to, by stopniowo ułatwiała życie młodych ludzi takich jak Cris.

— W takim razie ta cholerna maszyna nie działa.

— Czy zamieniłbyś życie i dotychczasowe doświadczenia Farra na życie i doświadczenia Crisa? — zapytał Bzya łagodnie.

— Ale Cris jest tak ograniczony. Igrzyska, jego rodzice… Jak gdyby to Miasto było całym światem, bezpiecznym i trwałym na wieki. Zamiast… — Adda szukał odpowiednich słów. — Zamiast jakiegoś pudła wyciętego ze starego drewna i unoszącego się w bezmiarze…

Bzya dotknął jego ramienia.

— Ale właśnie dlatego tu jesteśmy, staruszku. Żeby trzymać Farra i Crisa z dala od tego świata — żeby dać im miejsce, które wydaje się bezpieczne i trwałe, tak jak robili to dla ciebie twoi rodzice, kiedy byłeś dzieckiem — dopóki nie staną się wystarczająco dojrzali, by spojrzeć prawdzie w oczy. — Zwrócił poranioną twarz w dal i patrzył z lekkim niepokojem na rozbiegające się na Północy linie wirowe. — Ciekawe, jak długo jeszcze będziemy w stanie to osiągać.

Cris Mixxax robił pętlę za pętlą wokół potężnej wstęgi z materii rdzeniowej.

* * *

Nadszedł dzień startu. Otwarty od spodu, szeroki wylot Portu, tu, w najgłębszej warstwie Dołu, obejmował swymi ścianami trochę czystego, żółtego Powietrza. Kilka osób falowało pod wejściem i spoglądało w górę, w ciemność. Oczekując na zjawienie się Horka i rozpoczęcie procedury startowej, inżynierowie rozmawiali o wszystkim i o niczym. Wszędzie unosił się zapach starego, rozłupywanego drewna.

Dziewczyna z nadpływu uczepiła się relingu w pobliżu krawędzi włazu. Stroniła od ludzi; zresztą już pożegnała się ze wszystkimi. Tobą przyrządził im wspaniały posiłek w swoim domku, ale przyjęcie upłynęło w przygnębiającej atmosferze. Dura musiała sporo się napracować, żeby przełamać gniewną rezerwę Farra. Dyskretnie poprosiła Addę, żeby trzymał chłopca z dala od miejsca startu. Nie chciała się narażać na kolejną emocjonalnie wyczerpującą rundę pożegnań; już i tak mocno się denerwowała.

Kuląc się w sobie, pomyślała, że to mogły być przecież ostatnie pożegnania.

Popatrzyła na statek, na zarysy, które tak dobrze poznała podczas wielu tygodni projektowania, budowy i testów. Hork V postanowił nazwać ten niezwykły środek lokomocji „Latającą Świnią". Dura pomyślała, że ta nieporadna, odrażająca nazwa dobrze oddaje nie-zgrabność i brzydotę pojazdu. Skonstruowano dwa nieudane prototypy, a ostateczna wersja była pękatym cylindrem o średnicy dwóch i wysokości trzech ludzi. W kadłubie z wypolerowanego drewna znajdowały się duże, rzucające się w oczy okna z przezroczystego drewna. Płyty z takiego drewna umieszczono również w górnych i niższych przekrojach cylindra. Cały statek spajało pięć obręczy z wytrzymałej materii rdzeniowej. Przez okna było widać zaprzężone, pełne energii świnie powietrzne, których wiatroodrzuty miały zasilać turbinę „Latającej Świni". Wehikuł zwisał na grubych linach kołowrotów, które w normalnych warunkach służyły do opuszczania Dzwonów w kierunku Morza Kwantowego.

A zatem tak wyglądał pojazd, który miał zawieźć dwoje ludzi w głąb śmiercionośnych otchłani Podpłaszcza. Dura uznała, że w nieświeżym, gęstym Powietrzu Portu statek wydaje się całkiem mocny, ale wątpiła, czy będzie się czuła równie bezpiecznie, gdy opadną niżej.

Usłyszała jakiś hałas nad głową — trzask zasuwanych włazów. Hork V, Przewodniczący Miasta Parz, ubrany w olśniewający kombinezon, wyłonił się z ciemności w górze. Promieniał radością; jego zarośnięta twarz była uśmiechnięta szeroko. Dura zobaczyła podążających za nim: lekarza Muuba oraz inżyniera, Seciva Tropa.

— Dzień dobry, dzień dobry — zawołał Hork do Dury i mocno klepnął ją w łopatki. — Gotowa do startu?

Dziewczyna odwróciła się bez słowa, tłumiąc w sobie swoje żale i lęki.

Seciv Trop opadł i zatrzymał się obok niej. Delikatnie dotknął ramienia kobiety. Liczne kieszenie jego kombinezonu były, jak zwykle, wypchane trudnymi do zidentyfikowania i zapewne nieprzydatnymi przedmiotami.