Выбрать главу

— Nie przepraszaj. — Roztargniona, wyciągnęła ręce do góry i wsypała trochę liści do koryta. — Ja również tego chciałam.

Przesunął ręce po nieskomplikowanych przyrządach sterowniczych.

— Wiesz, ja mówiłem poważnie. Naprawdę wolę być tutaj i kierować tym statkiem, niż być gdzie indziej w przestrzeni Gwiazdy. W Parz codziennie muszę się zmagać z kłopotami…

Przez chwilę wyobrażała sobie, co musi czuć władca, który ma na głowie nie tylko własne sprawy i rodzinę, ale także dobrobyt tysięcy poddanych. Obserwując wyraz jego twarzy, przypomniała sobie ślady łez, które chyba dostrzegła wcześniej. Przez chwilę wydawało jej się, że rozumie Horka.

— Widzisz, żadne rozwiązania nie skutkują — powiedział. — W tym cały kłopot. A jeśli udaje się coś załatwić, przychodzi następny, jeszcze gorszy dzień. Przynajmniej tutaj… — Chwycił dźwignie. — Przynajmniej tutaj coś robię. Dokądś zmierzam!

— Tak, ale co robisz? I dokąd zmierzasz? Spojrzał na nią.

— Wiesz, że na te pytania nie ma odpowiedzi. Szukamy pomocy tego czegoś, co już raz wynurzyło się z Rdzenia, żeby nas zniszczyć.

— A jak mamy odnaleźć to coś?

— Och, mówisz takim tonem, jakbyś była członkiem Podkomisji Finansów — powiedział ironicznie. — Możemy jedynie dotrzeć do miejsca, w którym oni nas znajdą… kimkolwiek są.

Nagle ogarnęła ją niechęć do Przewodniczącego. Było jej gorąco; czuła się jakaś… brudna, a ściany ciasnej kabiny zamykały się ponownie wokół niej. Uświadomiła sobie, że nawet się nie pocałowali. Nawet nie lubiła tego mężczyzny.

— A więc jesteś szczęśliwy, że w ogóle dokądś zmierzasz. Nieważne gdzie. Czy tak naprawdę chodzi tylko o to, żebyś sobie odpoczął od swoich strasznych obowiązków? Skoro tak, to czy musiałeś mnie ciągnąć ze sobą do tej otchłani?

Przez chwilę wydawał się urażony i lekko otworzył usta, jakby zamierzał protestować. Zaraz jednak uśmiechnął się i znowu przybrał obronną pozycję.

— Spokojnie. Przestańmy sobie dogadywać. Chyba nie powinniśmy się kłócić, kiedy nasz gospodarz z Rdzenia przybędzie nas powitać, prawda?

— Chyba nie uda mi się wytrzymać tak długo — odparła z pogardą i odwróciła się do świń, żeby je głaskać i upokajać.

Od strony kadłuba znowu dobiegł jakiś łomot, jakby coś ocierało się o statek. Tym razem nie był tak głośny jak poprzednio, niemniej jednak Dura zadrżała. Szeptała uspokajające słowa do przestraszonych świń, a jednocześnie zastanawiała się, czy miała rację — czy rzeczywiście dotarcie do celu zajmie tak dużo czasu.

Gaz elektronowy wydawał głośne trzaski wokół obręczy nadprzewodnikowych. Drewniany stateczek posuwał się centymetr po centymetrze w kierunku gęstniejącej czeluści gwiazdy neutronowej.

* * *

Bzya miał pracować na podwójnych zmianach wewnątrz Dzwonów. Nie wiedział, kiedy będzie miał trochę wolnego czasu, żeby się wyrwać z Portu, toteż zaprosił Addę i Farra, żeby pożegnali się z nim w miejscu, które nazywał „barem".

Adda odszukał bar nie bez trudu. Było to małe, ciasne pomieszczenie w głębi Dołu. Jedyne światło dawały drewniane lampy na ścianach. W zielonkawym półmroku starzec uświadomił sobie, na jak dużą głębokość w cielsku Miasta się zapuścił.

W rogu baru, przy ladzie dwoje ludzi podawało jakąś potrawę. Pomieszczenie przecinały chaotycznie liczne poręcze, przy których tłoczyły się małe grupy mężczyzn i kobiet. Goście powoli opróżniali miski z czymś, co wyglądało jak chleb, i rozmawiali na różne tematy. Adda zauważył tuniki robotników, ciała naznaczone bliznami, zgrubiałe, powykręcane kończyny. Kilka osób taksowało nadpływowca wzrokiem.

Bzya był sam przy poręczy, pod przeciwległą ścianą. Zobaczył Addę i uniósł rękę, przywołując go. Do poręczy były przymocowane trzy małe miski.

Stary myśliwy ruszył naprzód, czując się niepewnie w bandażach. Niezdarnie sunął przez tłum. Do jego uszu cały czas dobiegały strzępy rozmów.

— Adda. — Olbrzymi Poławiacz uśmiechnął się, wykrzywiając już i tak zniekształconą twarz. Chwycił starego nadpływowca i przyfalował z nim do wolnego miejsca. Starzec uczepił się jedną ręką poręczy, żeby przybrać wygodną pozycję. — Dzięki, że przyszedłeś. — Bzya zerknął na drzwi za Adda, a potem odwrócił się do swoich misek.

Nadpływowiec zauważył jego spojrzenie.

— Nie ma Farra — powiedział przygnębionym głosem. — Przepraszam, Bzya. Nie byłem w stanie go odnaleźć.

Wielkolud pokiwał głową.

— Przypuszczam, że znowu surfuje.

— Wiem, że dużo dla niego robiłeś, kiedy pracował w Porcie. Powinien był…

Bzya uniósł wielką dłoń.

— Daj spokój. Gdybym był w jego wieku, też wolałbym szaleć po niebie z surferami, zamiast siedzieć w takiej ciasnej dziurze jak ta z dwoma sponiewieranymi starymi piernikami. A ponieważ za parę dni zaczną się Igrzyska, ci chłopcy myślą tylko o jednej… no, może o dwóch rzeczach — powiedział chytrze. Skinął głową w kierunku trzech misek na poręczy. — W każdym razie to oznacza, że mamy więcej dla siebie.

Adda popatrzył na szereg drewnianych naczyń. Były prymitywnie wykonane i niewiele większe od jego złożonej dłoni. Przyczepiono je do poręczy za pomocą drewnianych czopów. W miskach leżały kawałki czegoś, co przypominało chleb. Stary myśliwy ostrożnie wyjął jedną okrągłą kromkę. Była zbita, ciepła i wilgotna. Obrócił ją w palcach, oglądając z powątpiewaniem.

— Co to takiego, u licha?

Bzya roześmiał się, najwyraźniej zadowolony z siebie.

— Nawet nie podejrzewałbym, że słyszałeś o czymś takim. W nadpływie nie ma barów, prawda, mój przyjacielu? Adda spojrzał na Poławiacza spode łba.

— Mam jeść to coś?

Olbrzym ruchem dłoni zachęcił swojego gościa do poczęstunku. Adda powąchał plastyczną substancję, ścisnął ją i wreszcie odważył się odgryźć mały kęs. Chleb okazał się gorący, zbity i nieprzyjemnie rozmokły. Miał raczej kwaśny, trudny do określenia smak. Starzec przełknął pierwszy kawałek.

— Obrzydliwe.

— Bo nie jesz tego jak trzeba. — Bzya zanurzył rękę w misce, wyciągnął garść chleba i wepchnął go sobie do ust. Przeżuł potrawę dwukrotnie, mocno pracując szczękami, a potem od razu połknął. Zamknął oczy, podczas gdy kawałki chleba przeciskały się przez przełyk; przez chwilę drżał, tłumiąc wzdychanie. Wreszcie odbiło mu się. — Tak się je ciasto piwne.

— Ciasto piwne?

— Spróbuj jeszcze.

Adda włożył rękę do drugiego naczynia i wziął spory kawałek ciasta. Ta gorąca, zbita substancja wydała mu się całkowicie niestrawna, ale z determinacją ugryzł i przełknął kilka kęsów, zadając gwałt własnemu gardłu. Ciasto przypominało twardą, sprawiającą ból bryłkę.

— Cudowne — oznajmił. — Tak się cieszę, że tu przyszedłem.

Bzya uśmiechnął się i podniósł dłoń.

Nagle przybysz z nadpływu odniósł wrażenie, że w jego żołądku powstaje ciepło, które stopniowo rozlewa się po całym ciele i głowie. Poczuł mrowienie w dłoniach i stopach, jakby dotykały ich niewidzialne palce. Głowa chyba pęczniała; wypełniało ją przyjemne ciepło. Popatrzył na siebie ze zdumieniem, prawie spodziewając się, że zobaczy wokół opuszków palców iskry gazu elektronowego i usłyszy nowe tchnienie rozgrzanej skóry. Nie dostrzegł jednak żadnych zewnętrznych zmian.