Jednakże nie odrzucił zaproszenia. Pomyślał, że być może Farr chciałby obejrzeć Igrzyska z tak korzystnego punktu widokowego. Chłopiec nadal miał kapryśne usposobienie. Adda nie potrafił go rozgryźć. Zresztą, ostatnio widywał brata Dury bardzo rzadko. Młodzieniec starał się spędzać większość czasu z buntowniczą, odseparowaną społecznością surferów, przywierających przez połowę życia do Skóry Miasta.
Ostatecznie Farr nie pojawił się na Igrzyskach. Miasto bardzo się zmieniło. Wprawdzie Adda znał je od niedawna, ale od razu spostrzegł, iż na skutek zniszczeń wywołanych Zaburzeniami utraciło część swojego ducha. W wielkich alejach połowa sklepów i kafejek była zamknięta. Zauważało się też brak dygnitarzy obnoszących się ze swoim bogactwem i korzystających z zaprzęgów perfumowanych świń. Wszędzie obserwowało się nie tyle kryzys, ile wynikającą z niedostatku prostotę. Nadeszły ciężkie czasy; ludzie musieli dużo przecierpieć i się napracować, aby poprawić sytuację i znowu móc się bawić.
Wydawało się jednak, że ponura atmosfera nie zagrozi Igrzyskom. W miarę jak się zbliżały, Adda czuł, że rytm życia Miasta przyśpiesza. Ludzie chętniej pojawiali się na ulicach, spierali się i zakładali o wyniki rozmaitych, dziwnie nazywanych dyscyplin. Toboggan. Slalom. Nurkowie Biegunowi… Igrzyska miały być dla metropolii czymś w rodzaju wakacji, wytchnieniem od codziennego mozołu.
Wiekowy nadpływowiec odczuwał zaciekawienie. Dlatego w końcu postanowił skorzystać z zaproszenia Muuba. Stadion tworzyło duże pudło o ścianach z przezroczystego drewna, przytwierdzone do jednej z górnych krawędzi Miasta. Lożę Komitetu stanowił balkon, który wystawał z górnej powierzchni Parz, nad samym stadionem. Żeby się w niej znaleźć, Adda musiał dotrzeć do najwyżej warstwy Góry, do Ogrodu okalającego Pałac. To luksusowe otoczenie onieśmielało go bardziej niż kiedykolwiek. Falując, mijał miniaturowe, rzeźbione drzewa skorupowe; wymachiwał przy tym swoimi poplamionymi opatrunkami jak bronią. Zanim doleciał na miejsce, trzykrotnie rewidowały go grupy pełnych pogardy strażników. Z upodobaniem wykrzykiwał pod ich adresem obelgi.
Wreszcie został wprowadzony do loży. Tworzyła ona kwadratową platformę o szerokości dwudziestu ludzi, a jej dach stanowiła kopuła z przezroczystego drewna. Wnętrze wypełniały równe rzędy kokonów, luźno przywiązanych linkami do szkieletu konstrukcji. Adda zauważył, że połowa miejsc już była zajęta, dworzanie i inni dygnitarze spoczywali w miękkich skórzanych osłonach niby wielkie, błyszczące, owadzie larwy. Rozmawiali głośno i z ożywieniem albo zanosili się śmiechem. Spowijał ich intensywny, ciężki zapach perfum.
Jakaś mała, niepozorna kobieta w brązowawej tunice eskortowała Addę do pierwszego rzędu. Muub już leżał w swoim kokonie. Splótł długie, cienkie ręce na klatce piersiowej i patrzył w dół, na stadion. Powitał swego gościa skinięciem głowy; jego łysa czaszka trochę lśniła. Wiekowy nadpływowiec odczuwał zakłopotanie, gdy kobieta pomagała mu wgramolić się do wolnego kokonu. Wciąż miał sztywne nogi i ledwo poruszał prawą ręką, dlatego trzeba było go unosić jak drewnianą statuę. Natychmiast zbliżyła się do niego kolejna kobieta, która z uśmiechem zaproponowała mu słodycze. Odprawił ją, warcząc gniewnie.
Muub uśmiechnął się do niego pobłażliwie.
— Cieszę się, że postanowiłeś tu przybyć, Adda. Sądzę, że ten dzień będzie dla ciebie interesujący.
Starzec skłonił głowę, siląc się na grzeczność. Ostatecznie przyjął zaproszenie lekarza. Ale co go tak irytowało w zachowaniu tego mężczyzny? Odwrócił przez ramię głowę w kierunku ubranych w błyszczące stroje dworzan.
— Ci tutaj chyba podzielają twoją opinię.
Muub spojrzał na dworskie elity z wyniosłą pogardą.
— Dzień Igrzysk to spektakl, który zawsze ekscytuje prostaków — odparł cicho. — Bez względu na to, ile razy jest oglądany. A poza tym, jak świetnie wiesz, Hork jest nieobecny. I dopóki Przewodniczący nie wróci, moi bardziej powierzchowni koledzy będą odczuwali brak władzy. — Przez chwilę słuchał paplaniny pozostałych gości z loży, przechylając swoją wielką, delikatną głowę na bok. — Zwróć uwagę, jakim tonem mówią. Są jak dzieci pod nieobecność rodzica. — Westchnął.
Adda wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— No cóż — powiedział — miło wiedzieć, że lekceważysz nie tylko nadpływowców. — Ostentacyjnie zignorował reakcję Muuba. Nachylił się do przodu i patrzył przez ścianę z przezroczystego drewna.
Znajdowali się na górnym obrzeżu Miasta. W dole rozciągała się drewniana Skóra — potężna, nierówna, mocno sfatygowana. Wielkie wstęgi kotwiczne z materii rdzeniowej tworzyły srebmo-szare łuki przecinające niebo. Daleko niżej było widać sinofioletowy Biegun. Na niebie wokół Parz lśniły linie wirowe, które podążały wokół krzywizny Gwiazdy ku własnemu biegunowi rotacji…
Adda przez moment wpatrywał się w linie wirowe. Czy były bardziej zbite niż zazwyczaj? Usiłował wykryć prąd powietrzny, napór kolejnego Zaburzenia. Jednak nie znajdował się na otwartej przestrzeni — nie był w stanie wyczuć różnicy w zapachu fotonów ani zakłóceń w ruchach Powietrza, toteż nie mógł być pewien, że zachodzą jakiekolwiek zmiany.
Ogromny stadion zapełniał się ludźmi, którzy tłumnie zajmowali miejsca w Powietrzu na trybunach, wchodząc jeden na drugiego albo wdrapując się po linach i poręczach. Pomimo osłony z przezroczystego drewna Adda słyszał ich podniecone ryki. Miał wrażenie, że dźwięk dochodzi do niego falami, w których można było wyróżnić poszczególne głosy — płacz niemowlęcia, wrzaski handlarzy krążących wśród widzów. Z wylotów kanalizacyjnych płynęły strugi odpadów z osłony stadionu, które przedostawały się do cierpliwego Płaszcza.
Z dala od cielska Miasta aerobaci łagodnie falowali w Powietrzu, tworząc preludium do Igrzysk. Byli młodzi, zwinni, nadzy. pomalowani na jaskrawe kolory. Kręcąc nogami i rękami, poruszali się spiralnie wzdłuż linii wirowych i pikowali na siebie nawzajem, chwytając się za ręce i wirując, by po chwili polecieć nowymi szlakami. Adda naliczył ich około setki. Taniec aeroba-tów — z pozoru chaotyczny, lecz naszpikowany przemyślnymi elementami choreograficznymi — był jakby eksplozją młodych ciał w przestrzeni Płaszcza.
Starzec uświadomił sobie, że Muub obserwuje go. W płytkich oczodołach lekarza malowało się zaciekawienie. Adda celowo rozdziawił usta, grając rolę ogłupiałego turysty.
— Daję słowo — mruknął. — Ale ludzi. Medyk odchylił głowę i roześmiał się.
— W porządku, Adda. Może zasłużyłem sobie, ale chyba nie powinieneś mieć mi za złe, że interesuje mnie twoja reakcja na to wszystko. Takie sceny mogą być dla ciebie czymś niemal niewyobrażalnym, biorąc pod uwagę to, że kiedyś żyłeś w nadpływie.
Stary myśliwy rozejrzał się dookoła, próbując objąć wzrokiem całą scenerię — ogromny wytwór ludzkich rąk, czyli Miasto, tysiąc ludzi zgromadzonych tylko w jednym celu, prawie niewiarygodne bogactwo dworzan w Loży, ich zbytkowne stroje, słodycze i służbę, aerobatów wymachujących kończynami w zamaszystym tańcu.
— Tak, to robi wrażenie — przyznał. Szukał właściwych słów, żeby wyrazić swoje uczucia. — I nie tylko. To w jakimś sensie podnosi na duchu. Skoro ludzie pracują razem, możemy rzucić wyzwanie samej Gwieździe. Chyba dobrze jest wiedzieć, że nie wszyscy muszą walczyć o przetrwanie w Powietrzu i wegetować jak Istoty Ludzkie. A jednak…