— Dlaczego potrzebujecie nas teraz? — pytał.
Karen Macrae odwróciła głowę. Świetliste klocki tworzące jej ciało przemieszczały się i zderzały bezszelestnie, a raczej, jak zauważyła Dura, przechodziły przez siebie nawzajem z taką łatwością, jakby były zrobione z kolorowego Powietrza.
Zaburzenia — rzekła powoli. One niszczą Rdzeń… niszczą nas.
Dura zmarszczyła czoło.
— Dlaczego nie przeciwdziałacie im? Nie mamy już Złącz do realnego środowiska. Usunęliśmy je. Głos Karen stawał się coraz bardziej niewyraźny, a klocki składające się na jej postać zwiększały objętość, sprawiając, że ta ludzka powłoka coraz mniej przypominała człowieka.
Rozkładając szeroko ciężkie ręce na drewnianej powierzchni, Hork odepchnął się od ściany kabiny.
— Dlaczego? Dlaczego się wycofaliście? Zbudowaliście nas. Potem zabraliście nam nasze narzędzia. Porzuciliście nas. Toczyliście wojnę z nami; pozbawiliście nas naszych skarbów, naszego dziedzictwa. Dlaczego? Dlaczego?
Karen odwróciła się do niego. Fioletowe klocki odpływały z jej niewyraźnie zarysowanych, otwartych ust. Rozszerzała się i zamazywała. Klocki tworzące jej wizerunek pęczniały.
Hork rzucił się ku coraz mniej wyrazistej postaci. Wszedł w nią, jakby była tylko Powietrzem, i uderzał dłoniami o ulotne, załamujące się sześciany światła.
— Dlaczego nas zrobiliście? W jakim celu przebywaliśmy tutaj? Dlaczego nas opuściliście?
Klocki eksplodowały. Dura cofnęła się na widok monstrualnej, nabrzmiałej jak balon twarzy Kolonistki i bladych brył w jej oczodołach. Nastąpił bezdźwięczny wstrząs. Kabinę zalała fala fioletowego światła, które uciekło przez ściany statku i przedostało się do oceanu otaczającego pojazd. Ludzka powłoka Karen Macrae całkowicie się rozpłynęła. Hork okręcił się w Powietrzu i młócił pustkę rękami w bezsilnej złości.
Tymczasem w kabinie pojawiły się nowe niebieskozielone cienie, które rzucał jakiś obiekt za plecami Dury. To coś znajdowało się na zewnątrz statku. Dziewczyna odwróciła się.
Natychmiast rozpoznała czworościan, obiekt o czterech płaszczyznach obramowanych lśniącymi niebieskimi liniami, które przypominały fragmenty linii wirowych. Nad płaszczyznami błyszczały złociste, podobne do zmarszczek tafle. Bok tej konstrukcji był długi na około dziesięciu ludzi, a szerokość jej płaszczyzn umożliwiłaby przejście statkowi o rozmiarach, którymi charakteryzowała się „Świnia".
To była brama. Czterostronna brama…
Dura znowu poczuła się jak dziecko; na jej twarzy powoli wykwit! zdumiony uśmiech. Wiedziała, że ma przed oczami Złącze tunelowe, najcenniejszy ze wszystkich skarbów, które przepadły w Rdzeniu.
Być może tędy zdołaliby się wydostać z Gwiazdy.
Chwyciła tunikę Horka. Jej strach ustępował miejsca zdziwieniu i zachwytowi.
— Czy rozumiesz, co to oznacza? Będziemy mogli podróżować, pokonywać przestrzenie Gwiazdy w jednej chwili, tak samo jak mogliśmy to robić przed Wojnami…
Mężczyzna odepchnął ją bezceremonialnie.
— Jasne, że rozumiem, co to oznacza. Karen Macrae nie jest w stanie powstrzymać Zaburzeń. I dlatego — po raz pierwszy od czasu, gdy wyrzucili nas do Płaszcza przed tak wieloma laty, zostawiając na łaskę losu — ona i jej zaśmiecający Rdzeń przyjaciele potrzebują nas. A zatem ty i ja będziemy musieli przejść przez ten obiekt, nie wiadomo dokąd, i sami powstrzymać Zaburzenia.
22
Cris Mixxax wspiął się na deskę. Poczuł pod gołymi stopami gładkie, ciepłe, dobrze znane drewno. Naparł podeszwami na rowkowaną powierzchnię; paski materii rdzeniowej osadzone w desce przypominały w dotyku zimne, twarde kości. Na rozgrzewkę ugiął nogi w kolanach. Kiedy zaczął sunąć przez linie pływowe, wokół jego kostek i palców u nóg syczał gaz elektronowy. Mag-pole wydawało się sprężyste i zwarte.
Cris uśmiechnął się od ucha do ucha. Czuł się doskonale. Wszystko szło świetnie. Wreszcie nadszedł wielki dzień, który miał być jego dniem.
Niebo dookoła było jak potężna diorama. Biegun Południowy, którego zamyślone fioletowe serce tonęło w głębinach Morza Kwantowego, znajdował się niemal tuż pod nim; Cris czuł, jak ogromne, biegunowe zniekształcenie Magpola przenika jego ciało. Odnosił wrażenie, że Skorupa w górze jest na wyciągnięcie ręki. Zwisające drzewa wyglądały jak błyszczące włosy, tak bliskie, że mógł rozpoznać drobne szczegóły ich wyglądu. Pola uprawne — prostokątne skrawki o rozmaitych kolorach i typach powierzchni, o prostych, wyrazistych brzegach — stanowiły dowód oddziaływania człowieka na przyrodę dygoczącej Gwiazdy.
Miasto unosiło się w Powietrzu nad Biegunem. Parz było tak oddalone od Crisa, że mógł je zakryć dłonią i wyobrażać sobie, iż jest sam na niebie — sam z wyjątkiem ścigających się z nim rywali. Miasto wyglądało jak skomplikowana zabawka z drewna. Otaczała je klatka utworzona przez świecące wstęgi kotwiczne. W dalekim klocku wydrążono setki otworów, z których sączyło się mdłe, zielonkawe światło drewnianych lamp. Spod jego cielska, wzdłuż Grzbietu Portu stale spływały kaskady odpadów. Natomiast błyszczące wybrzuszenie, uczepione górnej krawędzi kadłuba niczym delikatny krzew, to stadion, nad którym unosił się kolorowy balkon — loża Komitetu. Cris pamiętał, że gdzieś wśród widzów są jego rodzice. Pragnął wierzyć, że modlą się o jego zwycięstwo, chociaż nie wykluczał, iż woleliby przegraną syna — wtedy musiałby porzucić marzenia, zrezygnować z przyjemności surfowania i znowu prowadzić u ich boku monotonne, pełne ograniczeń życie.
Potrząsnął głową i spojrzał na Miasto, czując się po trosze bogiem patrzącym z wysokości na swoje dzieło. Tutaj jego zniechęcające życie wydawało się czymś odległym, zupełnie nieistotnym. Czuł się wywyższony, zdolny do pełnej współczucia, a jednocześnie rozsądnej oceny sytuacji. Rodzice kochali go i chcieli dla niego jak najlepiej — tak przynajmniej sądzili.
Usłyszał okrzyki starterów, jakże ciche w wielkiej, połyskującej przestrzeni. Zostało już bardzo mało czasu. Rozejrzał się. Stu surferów tworzyło równy szereg na niebie. Pomagali im w tym starterzy w charakterystycznych czerwonych uniformach. Cris kilka razy szarpnął deską, która naparła na Magpole i umożliwiła tym samym zajęcie wyznaczonego stanowiska. Popatrzył przed siebie. Widział linie wirowe prowadzące wprost do bieguna rotacji. Od najbliższej dzieliła go odległość zaledwie kilku ludzi. Linie otaczały chłopca niby ściany jakiegoś niewidzialnego korytarza, zapraszając go do otchłani nieskończoności.
Każdy uczestnik wyścigu miał surfować wzdłuż linii wirowych, przeciąć Biegun — dach świata — i dotrzeć do płaszczyzny mety. Grupa sędziów wytyczała tam granice jakiejś części nieba niczym ludzkie pająki spinowe. Zwycięzcą zostawał nie ten, kto przebył trasę najszybciej, lecz zawodnik, który wykazał się największymi umiejętnościami technicznymi, najlepszym stylem podczas jej pokonywania.
Cris zerknął na szereg rywali. Wiedział, że Ray startuje o trzy stanowiska dalej. Zakwalifikowała się do tegorocznych Igrzysk jako jedyna z jego przyjaciół. Teraz prężyła swoje gibkie, nagie ciało. Jej odgarnięte włosy odsłaniały twarz o radosnym, wręcz żarłocznym uśmiechu. Zauważyła spojrzenie młodzieńca, uniosła pięść i uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
Wszyscy surferzy zajęli stanowiska. Cris uważnie obserwował pozostałych zawodników. Rozstawiali stopy na deskach, unosili ramiona i starali się skoncentrować. Sędziowie nadal przesuwali się obok nich jak niespokojne zwierzątka; sprawdzali, czy startujący tworzą równy szereg, popychali deski, jeśli zanadto wystawały. Po chwili zapadła cisza. Sędziowie wycofywali się. Syn Toby poczuł, że wszystkie jego zmysły ulegają wyostrzeniu. Silnie odbierał istotne, realne bodźce — twardość deski, którą miał pod stopami, syk Magpola, świeżość Powietrza sączącego się do ust i naczyń włosowatych w tak dużej odległości od łona Miasta. Jeszcze nigdy nie czuł się tak pełen życia.