Muub również próbował opuścić swój kokon, bardzo mu się śpieszyło.
— Dokąd chcesz się udać? — zapytał stary przybysz z nadpływu.
— Naturalnie do szpitala. — Lekarz podkasał swoją szatę i rozejrzał się po loży, szukając najszybszej drogi na zewnątrz. — Dzisiejszy dzień zapowiada się pracowicie… — Nagle, pod wpływem jakiegoś impulsu, chwycił Addę za ramię. — Nadpływowcze, chodź ze mną. Pomóż mi.
Adda znowu miał ochotę się roześmiać, ale dostrzegł szczerość w oczach Muuba.
— Dlaczego ja?
Medyk wskazał gramolących się niezdarnie dworzan.
— Adda, spójrz na tych ludzi — odparł znużonym głosem. — Niewielu z nich umie sobie radzić w kryzysowych sytuacjach. — Popatrzył uważnie na nadpływowca. — Myślisz, że brakuje mi wrażliwości — że jestem oziębły i trzymam ludzi na dystans. Może to prawda. Ale pełnię funkcję lekarza wystarczająco długo, by nie mieć kłopotu z ustaleniem, na kim można polegać. A ty, Adda, należysz do takich osób. Proszę.
Starzec był poruszony jego zaskakującym wyznaniem, ale wyswobodził ramię z uścisku Muuba.
— Obiecuję, że przyjdę, jeśli będę w stanie. Jednak przede wszystkim muszę odnaleźć Farra — swojego krewniaka.
Lekarz szybko skinął głową. Bez słowa zaczął się przepychać przez tłum dworzan, którzy wciąż blokowali wyjście z loży. Łokcie i kolana bardzo mu w tym pomagały.
Adda jeszcze raz rzucił okiem na zatłoczony stadion. Ścisk już wywoływał zabójcze skutki: starzec dostrzegał zapadnięte klatki piersiowe, bezwładne kończyny, pozbawione dostępu Powietrza twarze, które na tle skłębionych ciał przypominały blade kwiaty.
Odwrócił się i popędził ku wyjściu.
Farr mógł przebywać w wielu miejscach — z Jeźdźcami Skóry poza Miastem albo gdzieś w górze, tam gdzie rozgrywano wyścig surferów, albo niżej, w Porcie, wraz z dawnymi kolegami z pracy. W każdym razie, na pewno starałby się kierować do domu Toby, żeby odszukać Addę. Środkowa część Góry, którą zamieszkiwali Mixxaxowie, znajdowała się na drugim końcu Parz, dlatego mimo ogólnego zamieszania stary myśliwy musiał się przedrzeć przez Miasto.
Odniósł wrażenie, że jakiś złośliwy olbrzym, śmiejący się niczym burza spinowa, chwycił drewnianą metropolię i z całej siły nią potrząsnął. Ludzie, młodzi i starzy, dobrze ubrani bogacze i niechlujni pracownicy fizyczni uciekali ulicami. Ich okrzyki niosły się echem po alejach i szybach powietrznych. Być może każda z tych czmychających osób miała jakiś ukryty cel podczas tego Zaburzenia, tak jak Adda, ale razem przypominały bezładny rój.
Dla wiekowego nadpływowca była to podróż przez piekło. Nigdy dotąd nie czuł się tak skrępowany, ograniczony ścianami ciasnego pudła, które zbudowali wariaci dla wariatów. Tęsknił za otwartym Powietrzem, gdzie mógłby widzieć to, co wyczynia Gwiazda. Dotarł do Pali Mali. W ogromnej, pionowej, zalanej światłem alei panował zgiełk; ludzie i samochody wpadali na siebie, a głośniki donośnie charczały. Wystawy sklepowe były porozbijane.
Mężczyźni i kobiety biegali w tłumie z naręczami towarów — ubrań, biżuterii. Nad jego głową, w wyżej położonej części Mali, na samej Górze, złociste światło Pałacowego Ogrodu sączyło się przez miniaturowe krzewy i stawy, majestatyczne i piękne jak zawsze. Jednakże teraz szeregi strażników broniły wstępu na tereny Pałacu każdemu obywatelowi, który uznałby, że tędy można uciec.
Znalazłszy się blisko centrum arterii, Adda miał ochotę śmiać się do rozpuku. Strażnicy. Szabrownicy… Cóż ci ludzie mieli nadzieję osiągnąć? Czy rozumieli, co się dzieje dookoła? Doprawdy, byłoby świetnie, gdyby ich ukochane Miasto przetrwało katastrofę chociażby w takim stopniu, aby szabrownicy mieli okazję pochwalić się nieuczciwie nabytymi dobrami.
Jakby reagując na jego myśl, Parz zachwiało się.
Mali — potężny, pionowy szyb wypełniony ludźmi i światłem — przechylił się na prawo. Adda kończynami młócił Powietrze, usiłując odzyskać równowagę. Szokująco gwałtownie ulica przemieściła się. Po chwili rozległ się donośny jęk. Przybysz z nadpływu usłyszał trzask pękającego drewna, a także przeraźliwy pisk, który musiał towarzyszyć zniszczeniu żebra z materii rdzeniowej.
Ludzie spadali w Powietrzu niczym deszcz.
W swojej bezradności byli mało ludzcy — przypominali przedmioty nieożywione, drewniane rzeźby. Ich ciała uderzały o wystawy sklepowe i kolumny nośne. Mali rozbrzmiewała okrzykami ofiar i cichymi, przyprawiającymi o mdłości trzaskami.
Jakaś kobieta wyrżnęła w żebra Addy i jeszcze raz zaparło mu dech w piersiach. Przywarła do niego z desperacką siłą, jakby sądziła, że mógłby ją ochronić przed tym wszystkim. Musiała mieć tyle samo lat, co on. Miała na sobie bogato zdobioną, ciężką szatę, która rozdarła się, odsłaniając nagi, otłuszczony tors o obwisłych piersiach. Jej włosy tworzyły kłąb splątanych, pomalowanych na niebiesko pasemek, żółtych u nasady.
— Co się dzieje? Och, co się dzieje? Adda odsunął kobietę od siebie. Starał się zrobić to bardzo delikatnie.
— To Zaburzenie. Rozumiesz? Magpole przemieszcza się — zniekształca je naładowana materia, wybuchając z Morza Kwantowego. Miasto usiłuje znaleźć nową, stabilną…
Urwał. Nie spuszczała oczu z jego twarzy, ale w ogóle nie słuchała tego, co mówił.
Zsunął rozdarte poły jej sukni. Potem niemal siłą zaciągnął ją na drugą stronę Mali i zostawił uczepioną kolumny przed fasadą sklepu. Może odzyska zmysły i zdoła odnaleźć drogę do domu. Jeśli nie, Adda nie mógł już wiele dla niej zrobić.
Udało mu się wyjść na boczną ulicę. Falował po niej szybko w dół, wymachując nogami. Usiłował nie zauważać zniszczeń, które go otaczały.
Podróż przez tunel trwała zaledwie kilka uderzeń serca, ale Durze wydawała się wiecznością. Przywarła do swojego miejsca; czuła się równie bezradna i przestraszona jak kwiczące świnie.
Pomimo że Hork miotał się przy konsoli, „Latająca Świnia" nie dawała się kontrolować i stukała o prawie niewidoczne ściany korytarza. Wokół niezgrabnego statku co rusz wybuchały imponujące błyski.
Koniec przyszedł nagle.
W nieskończoności, pod opadającym statkiem, zalśniło błękitne światło elektryczne. Sunęło korytarzem jak pięść, której ciosu nie można było uniknąć. Dura wpatrywała się w nie, mimo że od jego intensywności piekły ją oczy.
Światło eksplodowało, zalewając pokład statku i przeobrażając lampy w kabinie w zielone widma. Świnie ryknęły.
Po chwili światło zanikło, a raczej, jak uświadomiła sobie dziewczyna, zakrzepło wokół pojazdu w postaci kolejnej czworościennej konstrukcji. Ta cieniutko zarysowana klatka światła wirowała z majestatycznym wdziękiem; wypluta z tunelu „Świnia” prawie zupełnie się zatrzymała, powoli opadając.
Za klatką światła znajdowała się jedynie ciemność.
Dura rozejrzała się po wnętrzu statku. Nie dostrzegła żadnych uszkodzeń kadłuba. Turbina również była na swoim miejscu, nie uszkodzona. Kwiczenie świń powoli ustało, podobnie jak smród wiatroodrzutów, które miały zwierzętom pomóc w ucieczce.
Hork pozostał w fotelu pilota. Wyglądał przez okna. Jego duże usta były rozwarte niczym trzeci oczodół pośrodku brody.