Farr poluzował uprząż. Uwolnione świnie czmychnęły w cień korytarzy, odbijając się od ścian jak zabawki.
Syn Logue'a i Adda dotarli do skrzyżowania z Mali. Starzec przez chwilę odpoczywał na prostokątnej krawędzi ulicy, a potem przygotował się do wejścia do głównego szybu. Jednak Farr chwycił go za ramię i powstrzymał. Pokazał coś w dole. Adda spojrzał chłopcu w twarz, a potem opuścił głowę. Mrugał, zęby oczyścić zdrowe oko.
Niżej położony koniec Mali — potężny, kulisty Rynek — był wypełniony światłem. Blask spowijał poręcze, stragany, wielkie Koło do wykonywania egzekucji… Żółte światło Powietrza napływało do centrum Miasta z nowego, nieregularnego szybu, który przecinał samą Mali, tuż nad Rynkiem.
A więc tu kryła się przyczyna wstrząsu, którego doświadczyli wraz z Ito.
Brzegi szybu były równe — tak równe, że wiekowy myśliwy mógłby pomyśleć, iż ludzie wybudowali jeszcze jedną aleję. Dopiero przekrój poprzeczny wykazywał jego nieregularność — był bezkształtny i w niczym nie przypominał precyzyjnych prostokątów i kół, które charakteryzowały Parz. Poza tym przebiegał za bardzo z boku hali; wykrzywiony i zbyt szeroki.
Adda pokonał mały odcinek Mali i popatrzył na dziwny rów.
Wewnętrzna fasada Mali była zdarta; wszelkie budynki zostały zmiecione tak starannie, jakby ktoś użył ostrza. W samym rowie starzec dostrzegał przekroje rozciętych domów i sklepów, a także strzępy ciał. Słyszał głosy ludzkie, lecz nie były to krzyki — co najwyżej jęki i cichy nieustający płacz.
Farr dołączył do niego w Powietrzu.
— Co to jest? Co się stało?
— Morski odłamek — oznajmił Adda ponuro. — Miasto oberwało. Wygląda na to, że berg przeszedł przez sam środek… Mamy szczęście, że Parz nie zostało całkowicie rozwalone… Chodź, Farr. Zobaczymy, czy ten cholerny szpital jeszcze działa.
Opuścili się szerokim, niemal pustym szybem Mali, szukając drogi do szpitala „Wspólnego Dobra".
24
Hork obmacał grubymi palcami rowek w drzwiach. Zniecierpliwiony, zaczął falować, położył dłonie na ich powierzchni i pchnął.
Drzwi zahuśtały się na niewidzialnych zawiasach, ciężkie i milczące. Po chwili dał się słyszeć syk Powietrza.
W otworze wejścia Durze mignął obraz kolejnej, jeszcze większej komnaty, której ściany również tworzyła szara, pozbawiona charakterystycznych cech substancja.
Przez chwilę przybysze wahali się, czy przekroczyć próg.
— No, jazda — burknął Hork i chwycił krawędź ramy drzwi. Wystarczył mu jeden płynny ruch, żeby przecisnąć się przez wejście; jego małe, delikatnie falujące stopy zniknęły w otworze.
Dura westchnęła i uchwyciła się framugi. Krawędzie były zimne i cienkie jak ściany pomieszczenia, tak że wrzynały jej się w dłonie. Ostrożnie położyła ręce na powierzchni ściany wewnątrz pomieszczenia za drzwiami i przepchnęła się przez wejście.
Zewnętrzna komora miała również kształt czworościanu — zbudowanego z wszechobecnej, matowoszarej substancji — ale była dziesięć razy większa, a jej szerokość wynosiła około stu ludzi. Takimi rozmiarami charakteryzowała się niemal każda zamknięta przestrzeń w Parz. Komora, z której wyłoniła się Dura, unosiła się w środku tego nowego pokoju, a jej płaszczyzny i krawędzie ułożyły się równolegle do odpowiednich płaszczyzn i krawędzi wielkiej hali. Dura zastanawiała się, co podtrzymuje mniejszą komorę; nie dostrzegała żadnych podpór ani sznurów.
Być może znaleźli się w skupisku czworościennych pokoi, z których każdy stanowił serce większego pomieszczenia. Może gdyby sforsowali te ściany, wpłynęliby do trzeciej komory, która również byłaby dziesięć razy większa, i tak dalej…
Jednakże w większym pomieszczeniu nie było drzwi prowadzących na zewnątrz. Ściany były całkowicie gładkie; ich monotonii nie przełamywała nawet mapa, która ozdabiała komorę wewnętrzną. Skoro nie ma tu żadnego wyjścia, może to oznacza koniec naszej podróży, pomyślała Dura.
Hork zbliżył się do niej, falując.
— Dura, znalazłem coś. — Wziął ją za rękę i prawie ciągnął dookoła wewnętrznego czworościanu. Wreszcie zatrzymał się — tak gwałtownie, że dziewczyna wpadła na niego — i pokazał swoje odkrycie. — Spójrz. Co o tym sądzisz?
Dura zobaczyła pudło o nieregularnym kształcie, szerokie na pół człowieka. Ostrożnie, zachowując odległość kilku mikronów, okrążyła przedmiot unoszący się w Powietrzu. Był wykonany z dobrze jej znanej szarej substancji, tej samej która tworzyła ściany pomieszczeń; składał się nań masywny okrągły blok, z którego wystawała cieńsza, prostokątna płyta; po bokach prostokąta sterczały do przodu mniejsze cylindry…
Dura z łatwością domyśliła się, jaką funkcję spełnia ów obiekt.
— To jest krzesło — oświadczyła. Hork prychnął niecierpliwie.
— Oczywiście, że to jest cholerne krzesło. — Krążył wokół sprzętu, śmiało poszturchując jego powierzchnię. Z każdej poręczy krzesła sterczały dźwignie — grube kikuty, które najwyraźniej miały być używane przez istoty ludzkie. W lewej poręczy był umieszczony obrotowy wskaźnik.
— Czy myślisz, że to coś jest przeznaczone dla nas… to znaczy, dla ludzi?
— Oczywiście, że tak — burknął mężczyzna. Dura poczuła się urażona.
— Hork, w tej sytuacji nie ma nic oczywistego. Jeżeli ta mapa była dobra, to podróżowaliśmy w przestrzeni, oddalając się od samej Gwiazdy. Dlaczego mielibyśmy oczekiwać czegokolwiek poza rzeczami całkowicie obcymi? To i tak prawdziwy cud, że znaleźliśmy Powietrze nadające się do oddychania, a co dopiero… meble.
Wzruszył ramionami. Jego otłuszczone mięśnie przelewały się pod kombinezonem.
— Ależ widać wyraźnie, że jest przeznaczone dla ludzi. Widzisz, jak wymodelowane jest oparcie i siedzisko? — Zanim Dura zdążyła zaprotestować, mężczyzna okręcił się w Powietrzu i opadł na krzesło. Z początku trochę się wił, gdyż było mu chyba trochę niewygodnie — a nawet sprawiał wrażenie zaniepokojonego — ale zaraz rozluźnił się i uśmiechnął szeroko. Położył dłonie na poręczach krzesła, które pasowało do jego masywnego ciała. — Doskonałe — oświadczył. — Wiesz, Dura, to krzesło istnieje chyba od trzystu pokoleń, a jednak wygląda jak nowe i pasuje do mojej tuszy tak idealnie, jakby projektowali je najlepsi rzemieślnicy Parz. Dziewczyna zmarszczyła czoło.
— Nie wyglądałeś na specjalnie uszczęśliwionego, kiedy dopiero co usiadłeś na nim. Zawahał się.
— Czułem się dziwnie. Miałem wrażenie, że powierzchnie pływają wokół mnie. — Uśmiechnął się, odzyskawszy pewność siebie. — Przypuszczam, że ono dostosowywało się do mojej figury. To było trochę niepokojące, ale nie trwało długo… Jak myślisz, do czego służą te dźwignie? — Jego masywne pięści zawisły nad prętami sterczącymi z poręczy krzesła.