— Nie! — Dura zakryła jego ręce. Po chwili uspokoił się i odsunął dłonie od dźwigni, nawet ich nie dotknąwszy.
— Ciekawe — powiedział łagodnie. — One do złudzenia przypominają dźwignie tablicy rozdzielczej w „Latającej Świni". Być może istnieją podobieństwa podstawowych wzorców ludzkiego projektowania, być może pewne rzeczy muszą wyglądać tak a nie inaczej…
— Jednak w przeciwieństwie do urządzeń na pokładzie „Świni" nie mamy najmniejszego pojęcia, do czego służą te dźwignie — przerwała mu Dura stanowczo.
Hork zrobił minę dziecka, które dostało burę.
— Hm, sama wcześniej mówiłaś, że nie zrobimy żadnego kroku naprzód, jeśli nie zaryzykujemy. — Zerknął na urządzenie ze strzałką wmontowane w lewe ramię krzesła. — Na przykład, co byś powiedziała na to?
Dura zbliżyła się do niego. Strzałka była cylindrem o grubości palca, osadzonym na pionowej osi w środku swojej długości; znajdowała się wewnątrz małego krateru wyżłobionego w poręczy. Jego oprawa była podzielona na cztery ćwiartki: białą, jasnoszarą, ciemnoszarą i czarną. Strzałka wskazywała czarną ćwiartkę. Wydawało się oczywiste, że umieszczono ją w takim miejscu, aby mogła być przekręcana przez osobę siedzącą na krześle.
Hork spojrzał na Durę.
— No? To urządzenie wygląda na raczej nieszkodliwe. Córka Logue'a stłumiła szaleńczy chichot.
— Przecież nie masz zielonego pojęcia, co to jest…
— Do licha z tobą, nadpływowcze, przecież nie po to przebyliśmy taki szmat drogi, żeby teraz tchórzyć. — Przewodniczący raptownie chwycił strzałkę i przekręcił ją.
Urządzenie szczęknęło, wykonując ćwierć obrotu. Dura cofnęła się i zasłoniła ciało ramionami. Nawet Hork odskoczył odruchowo i dopiero gdy strzałka zatrzymała się na ciemnoszarej ćwiartce, ciężko westchnął.
— Widzisz? Nie zdarzyło się nic złego… Właściwie to chyba nic się nie stało.
— Nie. — Potrząsnęła głową. — Mylisz się. — Wyciągnęła rękę. — Spójrz…
Hork odwrócił się na krześle. Ściany komory zrobiły się przezroczyste.
Bzya drzemał, luźno oplatając rękami dźwigar w pionowej osi Dzwonu, gdy nagle rozbłysły niebieskie światła.
Mężczyzna natychmiast się obudził.
To nurkowanie do tej pory było długie i bezowocne. Nie mógł się doczekać powrotu do domu, gdzie jadłby razem z Jool ciasto piwne. Jednakże teraz coś było nie tak.
Szybko rozejrzał się po kabinie. Hosch, jedyny towarzysz jego podróży, już całkowicie się rozbudził. Wymienili pytające spojrzenia. Bzya delikatnie położył ręce na gładkim, sfatygowanym drewnie dźwigara. Nie wyczuł żadnej nietypowej wibracji. Słuchał równomiernego szumu wielkich obręczy z materii rdzeniowej, które spajały kadłub wehikułu; upewnił się, że prąd z Miasta płynie kablami tak samo jak zawsze i zapewnia kruchemu statkowi osłonę w postaci pola magnetycznego. Wyjrzał przez najbliższe z trzech małych okien Dzwonu. Powietrze na zewnątrz — jeśli wypadało użyć tego zaszczytnego miana na tak dużej głębokości — było ciemnożółte, ale dzięki odcieniowi zorientował się, że są gdzieś w pobliżu górnej warstwy Podpłaszcza. Zobaczył nawet cień Grzbietu; wciąż znajdowali się blisko jego dolnej krawędzi, raptem metr poniżej Miasta…
Tam. Kolejny oślepiający błysk, tuż za oknem. Błękitny gaz elektronowy, który, jak się wydawało, spowijał statek. Smugi błękitnego światła na chwilę przedostawały się przez małe okrągłe okna do wnętrza kabiny.
Dzwon przechylił się.
Hosch uczepił się dźwigara chudymi rękami.
— Dlaczego jeszcze żyjemy?
Dobre pytanie. Obłoki gazu elektronowego wokół statku zazwyczaj oznaczały, że w obręczach z materii rdzeniowej gwałtownie wzrasta natężenie prądu. Być może lina z Portu strzępiła się albo doszło do awarii obręczy. Jednakże gdyby tak było, to pole magnetyczne Dzwonu natychmiast by zanikło i od razu nastąpiłaby implozja pojazdu.
— Prąd jest nadal dostarczany — stwierdził Bzy a. — Posłuchaj.
Obaj wstrzymali oddech i przyglądali się Powietrzu. Hosch przybrał roztargnioną minę człowieka, który usiłuje skoncentrować się na nasłuchiwaniu.
Jeszcze jeden błysk. Tym razem Dzwon zakołysał się w gęstym jak zupa Podpłaszczu i olbrzymi Poławiacz, który kurczowo trzymał się dźwigara, okręcił się wokół niego jak luźna torba. Po chwili przywarł mocniej do pionowej belki i oplótł ją nogami.
Z ust nadzorcy cuchnęło mięsem i nieświeżym ciastem piwnym.
— W porządku — powiedział. — Wiemy, że Port nie przestał dostarczać prądu. Wobec tego, co powoduje błyski?
— W obręczach z materii rdzeniowej może dochodzić do nagłego wzrostu natężenia prądu.
— To jest niemożliwe, jeśli Port dostarcza go miarowo. Bzya pokręcił głową, intensywnie rozmyślając.
— Nie, wcale nie jest niemożliwe; te nagłe skoki wywołuje coś innego.
Hosch zagryzł wargi.
— Och. Zmiany Magpola. To może być to.
Dzwon działał bez zarzutu — to Magpole zdradzało uczestników wyprawy. Stało się niestabilne i powodowało skoki natężenia prądu płynącego w ochronnych obręczach, odciągając Dzwon z toru wiodącego wzdłuż Grzbietu w górę, do domu.
— Co sprawia, że Magpole nie jest jednolite? — zapytał Bzya. — Kolejne Zaburzenie?
Hosch wzmszył ramionami.
— To chyba nie ma wielkiego znaczenia, prawda? Nie dowiemy się tego, bo i tak zaraz pożegnamy się z życiem.
Statkiem gwałtownie szarpnęło w górę. Tym razem obyło się bez niebieskiego rozbłysku.
Bzya chwycił dźwigar.
— Czujesz? To był Port. Ciągną nas w górę. Może uda nam się wyjść z tego cało. Oni próbują…
Zobaczył ponownie niebieskie światło, które już nie zgasło. Wielkolud poczuł, jak rozedrgane Magpole rozdziera Dzwon, jednocześnie napierając na brzuch i każde włókienkojego ciała.
Z czubków palców Bzyi popłynęły strugi iskrzącego się gazu elektronowego. Pomyślał w roztargnieniu, że wygląda to bardzo pięknie.
Wehikułem rzuciło w bok, tak że oddalił się od Grzbietu. Ręce olbrzymiego Poławiacza oderwały się od dźwigara, a pochyła ściana wyszła mu na spotkanie niczym potężna dłoń. Mężczyzna uderzył twarzą w okno. Wygiął się do tyłu, dopasowując ciało do krzywizny kadłuba. Dzwon dygotał i skrzypiał; ponadto Bzya słyszał w górze jakiś cichy, śpiewny dźwięk. Przytłoczony bólem uświadomił sobie, że to grają urywające się liny. Czuł osobliwą satysfakcję z faktu, iż był zdolny do wyciągnięcia tak błyskotliwego wniosku.
Ściany szarpnęły się gwałtownie i zamarły. Dzwon przekoziołkował.
Bzya spadł w ciemność.
W górze, za przezroczystymi ścianami, unosiły się wielkie upiorne budowle.
Trzecia komora była ogromna; mogła pomieścić milion miast wielkości Parz. Ściany — wykonane, jak się zdawało, z wszechobecnej szarej materii — znajdowały się tak daleko, że sprawiały wrażenie odległej, geometrycznej abstrakcji. Być może to miejsce składało się z serii czworościanów, wchodzących jeden w drugi i zmierzających ku nieskończoności…
Dura zbliżyła się do Horka i na oślep wyciągnęła ku niemu dłonie. Przewodniczący nadal siedział na krześle. Chwycił ją za ręce. Mocno, ale poczuła, że jego dłonie są śliskie ze strachu. Przez chwilę czuła echo namiętności, która połączyła ich na krótko, gdy chcieli zapomnieć o lęku.
Przezroczyste struktury unosiły się nad nimi jak zakrzepłe Powietrze. Tworzyły przeświecające bloki o wysokości setek tysięcy ludzi. Wewnątrz niektórych budowli można było zobaczyć więcej urządzeń, te wewnętrzne konstrukcje były jak widma wewnątrz widm, jak szarość wtopiona w szarość.