Wielkolud odepchnął się od ściany i zaczął na oślep falować w tamtą stronę, wyciągając ręce przed siebie.
Znalazł coś. To musiało być ciało Hoscha. Obmacał klatkę piersiową i głowę towarzysza. Nadzorca nie reagował; jego skóra kruszyła się pod palcami wielkiego Poławiacza — a właściwie to może rozpadały się właśnie palce i dłonie Bzyi.
Chwycił rękę Hoscha.
Wystarczyły dwa energiczne kopnięcia, żeby znaleźć otwarty właz. Wielkolud nadal nic nie widział i tracił zmysł dotyku — pomyślał ze strachem, że tak będzie już zawsze; nawet jeśli ocaleje, będzie musiał żyć w tej powłoce bólu, bez zmysłów, bez dźwięku i światła… Czuł jednak krawędź włazu i drzazgi, które pozostały po brawurowych kopniakach Hoscha.
Bzya chciał wypaść z Dzwonu, ale coś go powstrzymywało. Coś twardego, nieugiętego, napierającego na klatkę piersiową i nogi mężczyzny — obręcze z materii rdzeniowej, które opasywały kadłub wehikułu. Uniósł stopy i oparł je o niższą obręcz, a potem chwycił górną drętwiejącą ręką i spróbował się wyprostować. Poczuł okropny ból w dolnej części pleców, która już i tak była mocno nadwyrężona. Pierścienie nagle się rozsunęły. Poławiacz ugiął nogi i prześlizgnął się przez szczelinę; cały czas trzymał ręce nad głową i wyczuwał, jak bezwładne ciało Hoscha, które wlókł za sobą, uderza o obręcze.
Zdołał wydostać się z Dzwonu.
Musiał odnaleźć Grzbiet. Skręcił w lewo i odepchnął się nogami. Mocno ściskał dłoń nadzorcy — tak mu się przynajmniej wydawało, gdyż odczuwał jedynie intensywny ból w rękach, stopach i twarzy. Nagle poczuł delikatne pociągnięcie. Po chwili zorientował się, że jest szarpany ze wszystkich stron, jakby ktoś wbijał tysiąc haczyków w jego skórę. Powoli uświadomił sobie, że jego ciało odpada, krusząc się, gdy falował.
Wyciągnął rękę przed siebie. Nic nie widział, oczodoły były teraz bezużyteczne. Tędy powinien dotrzeć do Grzbietu; o ile zapamiętał to dobrze w chwili, gdy pojazd został odrzucony przez przypływy Magpola. Niestety, stracił wtedy przytomność. W tym czasie Dzwon mógł się przewrócić do góry nogami…
Nie miał jednak lepszej wskazówki. Miotał się w parzącej cieczy i próbował nie myśleć, jak bardzo oddalił się od drewnianego statku, a jak daleko od niego będzie, kiedy się upewni, że nie może odnaleźć Grzbietu.
Ból litościwie zmniejszał się. Najwyraźniej wypalanie i rozkład ciała powodowały niszczenie końcówek nerwów. Niebawem zostanie odizolowany w obrębie własnego ciała.
No cóż, nie będę już surfował. Ani rzeźbił. Ani — przestał się uśmiechać w duchu — nie poczuję kobiecej skóry.
Ból rozgorzał w wyciągniętej ręce, w bezużytecznym… kikucie. Ramię ugięło się na skutek zderzenia z czymś stałym.
Bzya wyrżnął ciałem o twardą powierzchnię. Próbował wyczuć ją klatką piersiową, udami i twarzą.
Grzbiet. Błogosławiony Grzbiet.
Z najwyższym trudem przesunął i zahaczył o coś wolną ręką. Nareszcie — to lina Dzwonu. Uczepił się kurczowo, a potem oplótł ramię wokół liny. Wciąż taszcząc za sobą bezwładnego Hoscha, przywarł do drewnianej powierzchni Grzbietu i ponownie zaczął falować. Tym razem wzdłuż drewnianej kolumny. Lina pełniła funkcję przewodnika.
Ironicznie pomyślał, że los straszliwie by sobie z niego zadrwił, jeśli właśnie falował w niewłaściwym kierunku — w dół, do Rdzenia.
Zanim wyciągnięto Bzyę z cieczy, był już prawie całkowicie odizolowany od świata w otępiałym ciele. Nie stracił przytomności, ale odbierał niewiele bodźców. Nawet ból go opuścił. Za to czuł, iż jego klatka piersiowa rozszerza się, wchłaniając rzadsze i czystsze Powietrze, a Magpole napiera na brzuch, środek okaleczonego ciała.
Wciąż żyję, pomyślał. Jestem tylko trochę poobijany z wierzchu.
Wydawało mu się, iż falował do samego końca i nie zgubił Hoscha. Jednak nie mógł być tego pewny.
Teraz znów przenoszono go, bardzo delikatnie. Spróbował się uśmiechnąć. Najwyraźniej Poławiacze zeszli po niego i po Hoscha, korzystając z drugiego Dzwonu.
Był zadowolony, że nie może widzieć wyrazu ich twarzy, zwłaszcza teraz, kiedy się nim opiekują.
25
Ekipa ochotników dźwignęła pacjenta w górę i przeniosła przez wyrwaną ścianę szpitala do samochodu czekającego w Powietrzu. Adda patrzył, jak auto ostrożnie oddala się od gmachu i dołącza do strumienia uchodźców, którzy kierowali się w stronę nadpływu.
Z chwilą rozpoczęcia ewakuacji Miasta, ten oddział szpitala „Wspólnego Dobra", tuż za Skórą Parz, został natychmiast przekształcony w halę przeładunkową. Teraz roiło się w nim od personelu medycznego, wolontariuszy, pacjentów i ich bliskich. Pacjenci wyli albo jęczeli, a rozgorączkowani członkowie personelu desperacko pokrzykiwali, podając sobie łubki, bandaże, lekarstwa. Ci, którym udzielono pomocy, byli ładowani do samochodów i wywożeni, lecz w tym samym czasie do szpitala napływała kolejna, jeszcze większa grupa rannych z pozostałych części zniszczonego Miasta.
Adda czuł się przytłoczony, zniechęcony; ogarniał go strach i potworne zmęczenie.
Może jednak byłem świadkiem zbyt wielu zmian. Widziałem zbyt wiele katastrof, zbyt wiele zmiażdżonych ciał…
Wychylił się poza Skórę. Otworzył usta, usiłując wydalić z naczyń włosowatych płuc zatęchłe, cuchnące szpitalem Powietrze. Jednakże nawet to wdychane na zewnątrz drewnianego kadłuba było nieświeże. Adda czuł swąd jądrowego ognia drewna, smród wiatroodrzutów świń powietrznych, odór ludzkiego strachu. Wydawało się, że dręczone agonią Miasto spowija niewidzialny obłok zatęchłych fotonów. Parz przypominało wielkie, umierające stworzenie, z którego naczyń włosowatych wyciekają resztki Powietrza. Dygotało, wstrząsane skrzypieniem drewna i rozdzierającym rykiem miażdżonego metalu z materii rdzeniowej.
Szpital mieścił się w dolnej części Parz, toteż Adda wyglądał na tle Skóry jak owad przegryzający ścianę. Wstęgi kotwiczne nadal działały; reakcją na silne prądy, które przepływały przez ich nadprzewodnikowe wnętrza, było świecenie gazu elektronowego wokół metalu. Miasto nadal walczyło o utrzymanie stabilnej pozycji.
Na Skórze miała miejsce intensywna krzątanina. Kadłub metropolii został rozerwany. Ludzie robili w nim dziury, wydostawali się na zewnątrz i wsiadali do samochodów, unosząc ze sobą najcenniejszy dobytek. Oddalające się od Miasta auta oraz falujący ludzie tworzyli coraz szerszą, zamgloną chmurę. W Powietrzu było słychać okrzyki ludzi i hałaśliwe charkoty głośników.
Nad tym żałosnym strumieniem rysowały się zniszczone na skutek Zaburzenia linie wirowe; wyglądały tak, jakby ktoś niedbale je nabazgrał, chcąc zaznaczyć obszary niestabilności. Magpole wyraźnie drżało, nękane stale wzbierającym Morzem Kwantowym.
A w oddali niebieskofioletowy ogień statków Xeelee pustoszył przestrzeń Płaszcza. Adda nigdy nie sądził, że będzie mu dane zobaczyć coś takiego na własne oczy.
— Adda!
Niechętnie odwrócił spojrzenie i ponownie skupił uwagę na oddziale szpitalnym.
Na ewakuację czekała kolejna pacjentka, która wyła z bólu.
Była owinięta poplamionymi bandażami tak dokładnie, że starzec widział tylko jej rozdziawione usta. Deni Maxx nie odstępowała tej groteskowej postaci ani na krok. Głaskała poszkodowaną po włosach i szeptała bezużyteczne słowa pociechy. Rzuciła Addzie błagalne spojrzenie. Na próżno usiłował nie okazywać odrazy, którą wywoływała u niego myśl o dotknięciu zabandażowanej postaci. Zbliżył się do rannej i patrząc jej w twarz, burkliwie wypowiadał uspokajające słowa. Miał wrażenie, że pociesza zranioną świnię powietrzną. Jednak oczodoły ofiary były prawie czarne na skutek odniesionych obrażeń, toteż wątpił, żeby go słyszała.