Z tego wszystkiego została ograbiona za sprawą swojej niesamowitej podróży i przyrządów obserwacyjnych Ur-ludzi.
Odchyliła głowę i z całej siły wytrzeszczyła oczy. Pragnęła ogarnąć wzrokiem wszystko, zapomnieć o strachu i zbudować w swojej głowie model tego nowego wszechświata.
Niebo wokół niej i Horka — przestrzeń między gwiazdami — nie było całkowicie czarne. Dostrzegała zarysy jakichś kształtów: chmury, spirale, skrawki szarości. Za tymi przezroczystymi ścianami musiało występować jakieś powietrze, zupełnie inne niż znane jej Powietrze: rozrzedzone, przezroczyste, niejednorodne, lecz wystarczająco gęste, by nadawać niebu nieuchwytny kształt. Było trochę jak ulotne cieniste szablony, które widziała w ciemności, kiedy mocno zaciskała powieki swoich oczu.
A za tym cienkim obłokiem gazu znajdowały się gwiazdy. Zawieszone na całym niebie przypominały latarnie i świeciły jasno, bez żadnego migotania. Różniły się między sobą barwą i stopniem jasności — były wśród nich delikatne iskry i intensywne, dostojne płomienie. Dura pomyślała, przejęta niemal religijną trwogą, że te pochodnie na niebie mogą być autonomicznymi światami. Niewykluczone, że na tych odległych świetlnych punktach żyły inne gatunki ludzi, umieszczone tam przez Ur-ludzi, którzy w ten sposób realizowali swoje nieodgadnione cele. Czy kiedyś będzie mogła się tego dowiedzieć — porozmawiać z owymi istotami, dotrzeć tam pomimo ogromnych odległości?
Próbowała ustalić, czy ułożeniem gwiazd rządzi jakaś reguła. Dostrzegła coś w rodzaju pierścieniowej struktury w jednym miejscu, a w samym rogu nieba zauważyła szereg złożony z kilkunastu świetlnych punktów…
Jednak gdy tylko odnajdowała szczątkowe ślady uporządkowania na niesfornym niebie, natychmiast gdzieś ono ginęło. Powoli zaczynała sobie uświadamiać bolesną prawdę — nie istniał żaden porządek, gwiazdy były rozmieszczone zupełnie przypadkowo.
Po raz pierwszy od opuszczenia „Latającej Świni" poczuła, że ogarniają panika. Miała kłopoty z oddychaniem, a jej naczynia włosowate rozszerzały się w całym ciele, wchłaniając więcej sprężystego Powietrza.
Dlaczego przypadkowość tak bardzo ją przygnębiała? — Powoli zaczęła odnajdywać przyczynę swojego strachu. — Chyba dlatego, że tutaj nie było żadnych linii wirowych, regularnego sklepienia skorupowego czy morskiej podłogi. Spędziła całe życie w uporządkowanym niebie — w niebie, gdzie każda nieregularność była czymś tak niezwykłym, że musiała oznaczać śmiertelne niebezpieczeństwo.
Ale tutaj nie istniały linie ani żadne punkty zaczepienia dla jej niespokojnego umysłu.
— Dobrze się czujesz? — Hork sprawiał wrażenie spokojniejszego niż ona, ale oczy miał równie szeroko otwarte, a jego nozdrza, wystające zza krzaczastego zarostu, świeciły niczym jądrowy płomień drewna.
— Nie. Niezupełnie. Nie jestem pewna, czy mogę się z tym wszystkim pogodzić.
— Wiem, wiem. — Mężczyzna uniósł głowę. W świetle gwiazd wydawało się, że jego grube rysy roztapiają się, odsłaniając spokojny, niemal elegijny wyraz twarzy. Machnął ręką w kierunku obrazu nieba. — Spójrz na gwiazdy. Widzisz, że różnią się pod względem jasności. Ale jeśli te różnice są tylko złudzeniem? Brałaś to pod uwagę? A jeśli wszystkie gwiazdy świecą tak samo?
Jej umysł, jak zwykle, powoli podążał za logicznym rozumowaniem Horka. Skoro gwiazdy charakteryzowały się identyczną jasnością, to część z nich musiała być położona dalej, o wiele dalej.
Westchnęła. Do licha, nie wzięła tego pod uwagę.
Dotychczas wyobrażała sobie rozgwieżdżony Ur-wszechświat jako powłokę — coś w rodzaju Skorupy, tyle że bardziej oddaloną. Prawda wyglądała inaczej. Durę otaczało nieograniczone niebo, na którym, niby jaja pająków spinowych, były rozproszone autonomiczne światy w postaci gwiazd.
Wszechświat pęczniał wokół, redukując ją do nic nie znaczącego pyłka, iskry świadomości. Czuła się niewyobrażalnie przytłoczona; krzyknęła i ukryła twarz w dłoniach.
— Nie przejmuj się — odezwał się Hork niepewnie. Strach Dury ustąpił miejsca irytacji.
— Jasne. Przypuszczam, że ty jesteś całkowicie spokojny. Przepraszam, że sprawiam ci kłopot…
— Daj już spokój.
Odwróciła się od niego, starając się zapomnieć o zdenerwowaniu.
— Żałuję, że nie wiem, jaka powinna być właściwa reakcja na całą tę sytuację — na to, że znajdujemy się w tym pradawnym miejscu i postrzegamy wszystko oczami Ur-ludzi…
— No niezupełnie — odparł Hork łagodnie. — Pamiętaj, że wciąż otaczają nas ściany, które z pewnością ułatwiają nam patrzenie. Ur-ludzie postrzegali rzeczy inaczej niż my. Zapytaj o to Muuba, kiedy wrócimy… My „widzimy" dzięki falom dźwiękowym transmitowanym przez Powietrze. — Pomachał ręką. — Jednakże za tą małą bańką nie ma Powietrza. Właściwie Ur-ludzie nie żyli w Powietrzu. „Widzieli", skupiając wiązki fotonów, które…
Zmarszczyła nos.
— Czy czuli zapach gwiazd?
— Oczywiście, że nie — warknął. — W Powietrzu fotony przemieszczają się powoli, ulegając rozproszeniu. Wykorzystujemy je więc do wąchania. I „słyszymy" wahania temperatury… W pustej przestrzeni wygląda to inaczej. Fonony — kwanty dźwięku — w ogóle nie są w stanie się przemieszczać, toteż bylibyśmy ślepi. Fotony zaś są ogromnie szybkie. Dlatego Ur-ludzie mogli „widzieć" fotony… Taka jest w każdym razie teoria Muuba.
— To w jaki sposób mogli słyszeć? A co ze zmysłem smaku i powonienia?
— A skąd, u diabła, mam to wiedzieć — burknął niecierpliwie. — Tak czy owak, myślę, że trzecia komora została stworzona po to, byśmy postrzegali wszechświat w taki sam sposób jak Ur-ludzie. — Potarł brodę w zamyśleniu. — Na konsoli ze strzałką zostało jeszcze jedno ustawienie, czwarte… Jeszcze nie wyczerpaliśmy wszystkich sposobów widzenia.
Zapomniała o ostatniej ćwiartce. Gdzieś w głębi duszy odczuwała teraz zdwojony lęk.
Obróciła się w Powietrzu i rozejrzała dookoła. Wciąż szukała prawidłowości. Uświadomiła sobie, że niebo nie jest jednolicie ciemne. Tajemniczy gaz przechodził z szarości w głęboką kar-mazynową poświatę w drugim końcu pomieszczenia.
— Chodź. Myślę, że za tą komorą tunelową jest coś jeszcze… — poprosiła Horka.
Nadal trzymali się za ręce i falując, minęli fotel kontrolny oraz okrążyli pociemniały czworościan, w którym znajdował się portal tunelu i „Świnia". Przez otwarte drzwi Dura ujrzała przelotnie statek; jego szorstkie drewniane ściany, wstęgi z materii rdzeniowej, poczuła powoli przeciekający smród świńskich wiatroodrzu-tów — wszystko to wydawało się nieznośnie prymitywne w tej komnacie cudów Ur-ludzi.
Blask przybierał na intensywności w miarę, jak zbliżali się do jego źródła. Wreszcie całkowicie przyćmił światło gwiazd. Dura uświadomiła sobie, że cofa się, jakby wystraszona możliwością odkrycia nowych, przytłaczających cudów. Jednak Hork mocno ścisnął jej palce i delikatnie pociągnął za sobą.
— Chodź — powiedział ponuro. — Nie rób mi teraz zawodu.
Na środku połyskującego nieba znajdowała się pojedyncza gwiazda: malutka, żółtoczerwona, jaśniejsza od wszystkich innych. Nie była jednak całkowicie odizolowana. Otaczał ją pierścień jakiegoś rozżarzonego gazu, a w pobliżu — co było zupełnie zdumiewające — tkwiła ogromna kula światła. Przypominała samą gwiazdę, ale była pękata i rozrzedzona. Jej zewnętrzne warstwy uległy tak znacznemu rozproszeniu, że prawie mieszały się z wszechobecną chmurą gazową. Z kuli wydostawały się, niby wici, smugi szarego światła, które docierały do gazowego pierścienia i wnikały do jego wnętrza.