Выбрать главу

Wydawało się, że Karen cofa się do swojej niecałkowicie uformowanej głowy; mięsiste gałki jej oczu kręciły się dookoła jak zwierzątka.

Dura usiłowała znaleźć odpowiedź na pytanie swojego towarzysza.

— Ponieważ Gwiazda podróżuje z nami. I dlatego wciąż widzimy jej światło. — Spojrzała na mężczyznę powątpiewająco. — Czy takie wyjaśnienie ma sens?

— Ach, Kolonistka i jej zagadkowa paplanina — burknął Hork. — W porządku. Załóżmy, że masz rację. Ostatecznie i tak nie mamy lepszego wytłumaczenia. Załóżmy, że podróżujemy wraz z Gwiazdą przez przestrzeń z prędkością światła. Dlaczego? Skąd przybywamy? Dokąd zmierzamy?

Karen Macrae nie odpowiadała. Świetlne sześciany pełzały po jej obliczu jak pijawki.

Hork i Dura popatrzyli na siebie nawzajem, jakby spodziewali się wyczytać odpowiedź ze swoich poirytowanych twarzy.

Po chwili znowu rozejrzeli się dookoła, starając się zrozumieć przyczyny zniekształceń na niebie. W tym zbiorowisku rozpędzonych światów Dura czuła się mała, krucha i bezradna. Światło było rozmazane symetrycznie i po krótkim sporze doszli do wniosku, że ich punkt wyjściowy i miejsce przeznaczenia muszą się znajdować na biegunach wyimaginowanej kuli wokół nich; kuli, której równik zaznaczony był łukiem gwiezdnym. Hork wyciągnął rękę ku strzałce.

— Dobrze. Przekonajmy się, co można tam zobaczyć… — Ustawił strzałkę w przedostatnim położeniu.

Gwiazdy pouciekały z rozsypującego się łuku gwiezdnego i wróciły do swych rozproszonych na niebie domostw.

Hork zaczął falować w kierunku jednego z wyimaginowanych biegunów. Spoglądał poprzez mgliste, klockowate urządzenia Ur-ludzi w przestrzeń kosmiczną. Durze, która została w pobliżu Karen Macrae, wydawał się zabawką, plamką pływającą w nieokreślonym bezmiarze Ur-ludzi.

— Nic tu nie ma — zawołał rozczarowanym tonem. — Tylko anonimowy szlak gwiazd.

— Wobec tego to musi być na drugim końcu komory. Na przeciwległym biegunie. Chodź.

Czekała, aż wróci, a potem ramię w ramię pofalowali zgodnie z kierunkiem lotu Gwiazdy.

Na biegunie nieba rzeczywiście coś było: na tle gwiazd widniał jakiś wielki — mimo że obserwowało się go z daleka — obiekt o wyraźnych zarysach.

Karen Macrae mówiła coś. W cichej komorze jej słowa brzmiały jak westchnienia.

Przybysze z Płaszcza cofnęli się pośpiesznie i przybliżyli twarze do zamglonych warg Kolonistki.

— Co to znaczy? — zapytała Dura, bliska rozpaczy. — Nie spróbujesz jeszcze raz? Co do nas mówisz?

… Pierścień. Widzicie go? Mam tak mało mocy przetwarzającej, te… dętko… do Pierścienia…

Dura odwróciła się i popatrzyła na olbrzymie „coś". Ogarnął ją strach zrodzony z bajek dla dzieci, ze starych, przeinaczanych legend.

* * *

Auto odleciało.

Adda trzymał się prowizorycznych drzwi oddziału i wciągał Powietrze do płuc. Rozejrzał się po niebie. Ponura ciemnożółta panorama coraz mniej przypominała bezpieczny, uporządkowany Płaszczoobraz, który towarzyszył jego dojrzewaniu: linie wirowe tworzyły nieciągłe pętle spinowe, które próbowały się rozplatać, a promienie gwiazdołamaczy nadal przecinały Powietrze i atakowały Rdzeń, przyjmując nienaturalnie pionową pozycję.

Pomimo że Adda był zmęczony, coś nieustannie drążyło jego świadomość. Odniósł wrażenie, że zrobiło się trochę ciemniej. Co mogło spowodować tę zmianę? Opuścił oddział i falując, uniósł się na wysokość kilku ludzi. Pozostawił za sobą Skórę, drewnianą ścianę bez końca, przysłaniającą widok połowy nieba. Tę podziurawioną przez setki nierównych otworów zewnętrzną powłokę Parz opasywały olbrzymie wstęgi kotwiczne. Z popękanych ścian nadal wypływał coraz wolniejszy strumień samochodów i ludzi, który rozpraszał się w pustkowiu Powietrza. Pociemniała Skóra budziła grozę…

No właśnie. Była zbyt ciemna.

Adda poleciał jeszcze dalej i wykręcił głowę, żeby przyjrzeć się wstęgom kotwicznym z materii rdzeniowej. Wielkie obręcze wyglądały jak szara klatka opasująca drewnianą fasadę Miasta. Jeszcze do niedawna wokół nich trzeszczał błękitny gaz elektronowy, lecz teraz były matowe, martwe.

Gaz przestał świecić.

Zatem prądnice, potężne, opalane drewnem płuca metropolii w końcu przestały funkcjonować. Być może zostały opuszczone przez obsługę albo jakaś istotna część infrastruktury Parz załamała się na skutek wyczerpującej obrony przed wahaniami Mag-pola.

Zresztą, nie miało to większego znaczenia.

Coś wybuchło. Z dolnej części olbrzymiego kadłuba, na styku Grzbietu i głównej dzielnicy mieszkaniowej, wystrzelił grad odłamków. Kawałki rozszczepionego drewna mieszały się z odpadami, nieprzerwanie wydalanymi przez metropolię.

Za kilka uderzeń serca Miasto mogło ulec całkowitej zagładzie.

Falując energicznie, Adda wrócił do prowizorycznego szpitala i dał nurka w kłębowisko obandażowanych pacjentów, udręczonego personelu oraz wolontariuszy. Farr właśnie pomagał Deni Maxx, która zakładała opatrunek jakiemuś rannemu. Starzec bezceremonialnie chwycił oboje za ramiona, odciągnął od nieprzytomnego pacjenta i skierował do wyjścia.

— Musimy się stąd wydostać.

Lekarka spojrzała na niego ze zdziwieniem; ciemnożółte światło Powietrza znaczyło jej twarz cienistymi bruzdami.

— Nie rozumiem. Co się stało?

— Wstęgi kotwiczne straciły zasilanie — syknął Adda. — Nie mogą utrzymać Parz tu, nad Biegunem. Miasto znajdzie się pod wpływem potężnych sił i odpłynie stąd, zacznie dryfować. Musimy uciekać. Miasto nie wytrzyma.

Farr obejrzał się na pacjentów i zbieraninę przypadkowych sanitariuszy.

— Ale przecież nie skończyliśmy…

— Farr — przerwał mu Adda, starając się przekonać chłopca za wszelką cenę — wszystko już się skończyło. Spisałeś się świetnie, ale nie możesz zrobić już nic więcej. Gdy tylko odczujemy skutki awarii wstęg, tak czy owak nie będziemy w stanie dokończyć ewakuacji.

Deni Maxx patrzyła starcowi w oczy. Miała zaciśnięte usta.

— Ja zostaję.

Adda poczuł, że jego schorowane serce znowu pęka.

— Ale przecież czeka cię pewna śmierć — powiedział błagalnym tonem. — Ci nieszczęśnicy i tak nie zdołają przetrwać. Nie ma sensu…

Wyrwała ramię z jego uścisku. Popatrzyła na oddział takim wzrokiem, jakby jej rozmowa z byłym pacjentem była tylko chwilą wytchnienia od pracy.

Kiedy Adda położył rękę na koślawej ramie drzwi, poczuł silną, gwałtowną wibrację, która dochodziła z trzewi Miasta; fale drgawek rozchodziły się po nagiej skórze jego rąk i szyi.

Może było już za późno. Przecisnął się przez prowizoryczne wyjście i znalazł w otwartym Powietrzu.

Obejrzał się za siebie. Deni Maxx z determinacją torowała sobie drogę w kierunku pacjentów. Zlekceważyła jego ostrzeżenie. Albo zapomniała o nim. Jednakże Farr nadal trzymał się blisko drzwi i patrzył na oddział, nie potrafiąc podjąć decyzji.

No cóż, Deni była stracona, ale Adda miał jeszcze nadzieję, że uratuje Farra.

Napiął mięśnie, chwycił młodzieńca za rękę, wyciągnął ze szpitala i cisnął w Powietrze. Chłopiec daremnie się bronił. Wyglądał jak porzucony owad, śmiesznie malutki na tle ogromnej, zniszczonej ściany. Spojrzał gniewnie na Addę.

— Nie miałeś prawa tego zrobić.

— Wiem. Wiem. Będziesz mógł mnie nienawidzieć. A teraz faluj, do diabła; faluj najmocniej jak potrafisz!

Z Północy nadciągała złowieszcza czerwona poświata oblewająca całe niebo. Starzec jeszcze nigdy nie widział takiego blasku. Za jego sprawą Płaszcz nasiąkał ciemnością, w której gwiazdołamacze Xeelee lśniły niczym otwarte kłody drzew.