— Hork, nie obchodzą mnie cele tych przeklętych ludzi-potworów z przeszłości. Liczy się dla mnie tylko mój lud — Farr, moja rodzina, pozostałe Istoty Ludzkie. Nie poświęcę ich dla jakiegoś pradawnego konfliktu, dopóki mam choć trochę nadziei i możliwości na zmianę stanu rzeczy.
Szerokie, zniekształcone usta Karen Macrae znowu się otworzyły. Dura zauważyła z niepokojem, że ich ruchy nie są całkowicie zsynchronizowane z szumiącymi słowami, które wypowiadała Kolonistka.
W naszym wirtualnym świecie czas upływa powoli. Ale nieustannie zbliża się do końca. Zaburzenia niszczą nas. Niektórzy już utracili łączność.
Przerwijcie lot. Odkryliśmy, ze nie chcemy umierać.
Dura przymknęła oczy i zadrżała. Koloniści nie byli już zdolni do działania. I dlatego sprowadzili tutaj gwiezdnych ludzi — sprowadzili ją — by uratowali ich świat.
Zerknęła na Horka. Uśmiechał się, odchylając głowę do tyłu jak zwierzę.
— Bardzo dobrze, nadpływowcze. Wygląda na to, że zostałem przegłosowany, i to nie pierwszy raz — aczkolwiek takie wyniki zazwyczaj mnie nie powstrzymują… My też jesteśmy ludźmi, bez względu na to, skąd się wywodzimy, i musimy działać, a nie umierać pokornie jak pionki w czyjejś tam wojnie… Zrób to! — wrzasnął.
Krzyknęła. Czuła się jakby była oddzielona od otoczenia, sparaliżowana. Z całej siły pociągnęła dźwignie.
U podnóża makiety Gwiazdy rozbłysł karmazynowy ogień.
27
Błękitne światła Xeelee jaśniały w Powietrzu. Szczątki rozbitych linii wirowych spadały gradobiciem wokół Addy. Falował z wściekłą zawziętością i wił się w Powietrzu, żeby uniknąć tej śmiercionośnej nawałnicy. Nie zważał na ból pleców i nóg. Jednakże nawet falowanie nie gwarantowało niczego; Magpole zmieniało siłę i kierunek jakby pod wpływem fanaberii, dlatego musiał ciągle korygować swoje manewry i omijać zabójcze resztki wirów.
Natrafił na czystszy szlak w Powietrzu. Zgiął się, pomimo iż bolały go biodra i lędźwie. Zaczął lekko falować w przeciwnym kierunku do dotychczasowego, by wyhamować lot. Obejrzał się na Miasto, oddalone teraz o jakiś tysiąc ludzi. Wielki martwy szkielet z drewna wyraźnie się przechylał i osuwał poprzez Magpole, które nie stanowiło już solidnego oparcia. Skóra nadal przypominała zgiełkliwy ul; ludzie wybijali otwory i pośpiesznie się ewakuowali. Stary myśliwy miał wrażenie, że jest świadkiem rozkładu twarzy trupa, na którą wpełzają roje insektów.
Nigdzie nie było widać Farra.
Adda popatrzył jeszcze raz na wyższą warstwę Dołu, gdzie mieścił się szpital. Widział wewnątrz poszerzonej blizny Skóry wzmożoną aktywność, ale nie był w stanie dostrzec brata Dury. Do diabła, do diabła… Nie powinien był puścić chłopca. Należało użyć przemocy i odciągnąć go od Miasta, od tego cholernego szpitala — Parz i tak czekała zagłada, a jemu samemu mogło najwyżej zabraknąć siły.
Do licha, jestem starym człowiekiem, pomyślał. Wiele przeżyłem, wiele widziałem. Teraz chcę tylko odpoczywać.
No cóż, chyba nie dana mu była bezczynność. Kręcąc głową, przechylił ciało w Powietrzu i zaczął falować z powrotem, w kierunku trzeszczącego drewnianego cielska.
Ze szpitala „Wspólnego Dobra" nadal wywożono pacjentów. We wnętrznościach Miasta znowu dała się słyszeć głucha eksplozja, lecz, ku zdumieniu Addy, pracujący wolontariusze nawet nie podnieśli głów. Miał ochotę krzyczeć na nich, bić po twarzach, zmusić tych dzielnych, niemądrych ludzi do uświadomienia sobie, co się dzieje dookoła.
Do prowizorycznych wrót nie wracały żadne samochody. Niemniej jednak, jakiś ochotnik taszczył bezwładną postać nieokreślonej płci i wieku do rozerwanej Skóry. Wgramolił się na jej powierzchnię za pacjentem, chwycił go obiema rękami za bandaże i, falując w tył, zaczął odciągać od zapadającego się Miasta. Wolontariusz był młodym mężczyzną; jego nagą skórę ozdabiały wymyślne, faliste malunki. Z pewnością należał do ekipy aerobatów, która dzisiaj powinna była brać udział we wspaniałej ceremonii Igrzysk; zamiast tego, wytężał swoje ubrudzone, pokryte ropą ciało, aby wyciągnąć na wpół żywego pacjenta z umierającego Miasta. Adda wpatrywał się w twarz chłopca, usiłując pojąć, co czuje ten aerobata w momencie, gdy rozpada się jego własne życie, lecz zobaczył jedynie zmęczenie, otępienie i determinację.
— Adda!
To był głos Farra. Starzec spojrzał na ciemny oddział; musiał mrugać zdrowym okiem, żeby je przeczyścić.
— Adda, musisz mi pomóc…
Tam. Farr znajdował się głęboko z tyłu pomieszczenia. Unosił się nad kolejnym poszkodowanym — zwalistym nieruchomym człowiekiem zawiniętym w kokon. Adda stwierdził z ulgą, że chłopiec chyba jeszcze nie jest ranny.
W chwilę później przepychał się ku niemu nad głowami ludzi.
Pacjent był tak szczelnie owinięty, że spod kokonu wystawała tylko potężna, pomarszczona od ran pięść i fragment ramienia albo klatki piersiowej, nie większy niż dłoń Addy. Odsłonięte ciało było pozbawione naskórka, jak gdyby przeżute.
Wiekowego nadpływowca przeniknął dreszcz. Popatrzył na Farra. Twarz młodzieńca była ściągnięta, oczy zdradzały zmęczenie, a rozszerzone pory powietrzne na policzkach przypominały kratery.
— Cieszę się, że wróciłeś.
— Jesteś cholernym głupcem, chłopcze. Chcę, żebyś to wiedział teraz, bo może nie będę miał okazji powiedzieć ci o tym później.
— Ależ musiałem wrócić. Usłyszałem głos Bzy i. Ja… W głębi kokonu coś się poruszyło — może pacjent przekręcił głowę? — i nad jego brzegiem ukazał się szponiasty palec, który zacisnął materiał jeszcze mocniej. W tym drobnym geście wyczuwało się zawstydzenie.
— To ma być Bzya?
— Musieli go wyciągać z Podpłaszcza. Był już prawie martwy. Adda, on musiał opuścić Dzwon. Wlókł Hoscha, który jednak nie przeżył. — Chłopiec zerknął na swojego przyjaciela, splatając ręce. — Musimy go stąd wydostać — zabrać z Miasta.
— Ale…
W czeluściach Parz rozległo się kolejne głuche uderzenie. Wydawało się, że nawet Powietrze zadygotało. Sufit pomieszczenia szpitalnego opadł; drewno łamało się z trzaskiem. Kwadratowy fragment sufitu wielkości człowieka, ściśnięty, pękł, rozrzucając grad ostrych odłamków drzewnych. Tym razem pracownicy i pacjenci musieli zwrócić na to uwagę. Ogólne zamieszanie potęgowały krzyki, a ranni zakrywali twarze nagimi albo zabandażowanymi ramionami.
— Dobrze — powiedział Adda. — Ty bierzesz go za ramiona, ja będę popychał nogi. No, ruszaj się, do diaska…
Zaczęli się gramolić do wyjścia, ciągnąc kokon pod rozszczepionym sufitem. Musieli przepychać się przez tłum, odsuwać nogami wolniej sunące głowy i kończyny.
Nie mogli wypatrzyć Deni.
Mieli wrażenie, że dotarcie na miejsce trwało wieczność. Wyrzucili ciało wielkoluda w Powietrze, przez krawędź poszarpanego otworu. Bzya przekoziołkował, całkowicie bezradny w swym kokonie. Dwaj przybysze z nadpływu ruszyli niezdarnie za nim. Farr zamierzał ponownie chwycić koniec kokonu, w którym znajdowała się głowa Poławiacza, ale Adda powstrzymał chłopca. Ułożył Bzyę w taki sposób, że leżał on niemal na górnej części ich ud.
— Weźmiemy go w taki sposób — tłumaczył Adda. — Trzymaj mocno. Obaj będziemy falować w tył…
Farr skinął głową, rozumiejąc, o co chodzi starcowi. Chwycił fałdy kokonu i wkrótce obaj równoległe wierzgali nogami w tył, ciągnąc za sobą ciężkiego Bzyę.
Miasto, którego sylweta majaczyła nad ich głowami, znowu opadło; tym razem z trzaskami wewnątrz kadłuba. Adda wyobraził sobie, że potężne dźwigary z materii rdzeniowej, kości gigantycznego cielska, wykręcają się i pękają jeden po drugim. Drewno wybuchało, rozsiewając drzazgi na całej powierzchni Skóry. Pojawiały się na niej wielkie, prostoliniowe zmarszczki, jak gdyby powłoka Parz zaczynała się fałdować.