– Dlaczego tak mówisz? Czemu nie miałbym cię podziwiać?
– Bo to nie jest żaden podziw. Wiem, że czegoś ode mnie chcesz. Tylko czego?
Przez chwilę milczał.
– To prawda – powiedział z westchnieniem. – Chcę, żebyś mnie traktowała jak człowieka. I współpracownika. Swojego partnera.
– A jak cię niby traktuję?
– Jak fagasa. Głupka, którym można pomiatać. – Pochylił się w jej stronę. – To prawda, że nie pracowałem w Wydziale Zabójstw, ale w policji pracuję dłużej niż ty. I to prawda, że jesteś świetna, ale ja też mam coś do zaoferowania.
– Tak uważasz? Cóż, zobaczymy.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale właśnie w tym momencie w biurze pojawił się Rick Deland z potężnie zbudowanym mężczyzną z szopą siwych włosów. Przedstawił go jako Hanka Barrowa, szefa hotelowej ochrony.
– Miło mi. – Barrow uścisnął dłonie śledczych. – Jak rozumiem, zgodziliśmy się udostępnić te kasety policji.
– Właśnie. – Mac skinął głową. – Doceniamy ten gest.
– Niestety, mam złą wiadomość. – Ochroniarz spojrzał na szefa, a potem znowu na Maca i Stacy. – Kamery w windzie działały, ale ta na ósmym piętrze nie.
– Cholera! Zepsuła się?
– Niezupełnie. Chodzi o to, że staramy się, by kamery były prawie niewidoczne. Na ósmym piętrze mieliśmy tylko jedną, za sztucznym fikusem w doniczce. Wygląda na to, że sprzątaczka w taki sposób przestawiła go w czasie odkurzania, że zasIaniał liśćmi obiektyw kamery, więc na filmie nic nie widać. Prawdę mówiąc, to się zdarzało już wcześniej.
Stacy zmarszczyła brwi.
– I dopiero teraz to zauważyliście?
– Cóż, kamery zainstalowaliśmy tylko z uwagi na przepisy. Nigdy nie mieliśmy nawet kradzieży, nie mówiąc już o morderstwach.
– Jak długo przechowujecie materiały na kasetach?
– Czterdzieści osiem godzin.
Stacy pomyślała, że mają do czynienia z wyjątkowo sprytnym mordercą. Musiał wiedzieć, gdzie znajdują się kamery i jak do nich dotrzeć.
Jeśli jednak miała rację, było to morderstwo z premedytacją, a nie zabójstwo w afekcie.
– Mam też dobrą wiadomość. Działały kamery na wszystkich klatkach schodowych. Przyniosłem te nagrania.
Znaczyło to, że zbrodniarz nie mógł całkiem ominąć kamer. Musiał się znaleźć w jednej z nich.
– Oczywiście jest tu sam obraz, bez dźwięku.
– Rozumiem.
– Muszę też ostrzec, że znajduje się na nich parę szokujących scen. Wielu gości nie domyśla się obecności kamer i…
– A niektórzy zachowują się tak, bo wiedzą – rzuciła sucho Stacy. – Mimo wszystko dziękuję za ostrzeżenie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Poniedziałek, 20 października 2003 r. 14. 00
Wydział Zabójstw mieścił się w centrum Dallas, w Urzędzie Miasta na rogu Commerce Street i Harwood Street. Budynek stanowił klasyczny przykład państwowej budowli – był szary i ponury, ale funkcjonalny. Na parterze płaciło się mandaty i ustalało terminy kolegiów związanych z wykroczeniami drogowymi. Na pierwszym i drugim piętrze odbywały się rozprawy, poza tym znajdowała się tam kwatera główna policji, a także biura różnych oficjeli. Wydział Zabójstw mieścił się na drugim. W budynku Urzędu Miasta bez przerwy było pełno ludzi.
Omijali z McPhersonem różne grupki ludzi, z których większość kierowała się w stronę wind lub wyjścia. Do Stacy docierały fragmenty rozmów, niektóre po angielsku, inne znów po hiszpańsku.
– Hijo de una perra!
Ponieważ przez całe życie mieszkała w Teksasie, rozumiała i mówiła po hiszpańsku. Dżentelmen, który tuż nad jej uchem wyzwał kogoś od sukinsynów, musiał mieć wyjątkowo zły dzień.
Oczywiście nie było to niczym nowym w tym budynku. Jeśli ktoś tu przychodził, to tylko dlatego, że wdepnął w jakieś gówno. W najlepszym przypadku miał być świadkiem w czyjejś sprawie, co też nie należało do przyjemności.
Jeśli szło o nią i o Maca, to przyszli tu w związku z morderstwem.
Nieprzyjemna sprawa. Można powiedzieć, że też mieli zły dzień.
Stacy poczuła zapach drogich perfum, który zmieszał się nieprzyjemnie z wonią potu i odorem papierosów, pochodzącym od jakiegoś namiętnego palacza. Dallas, miasto bogaczy i biedaków, tych ze świecznika i tych ze śmietnika. To prawda, że zwykle się nie kontaktują, ale i tak w końcu spotykają się właśnie w tym miejscu.
Przywitali się z oficerem, który stał obok informacji, i skierowali się do windy. Drzwi ze stali nierdzewnej z pionowym rzędem złotych gwiazdek otworzyły się bezszelestnie i mogli wejść do środka.
Mac spojrzał na Stacy.
– No i co teraz?
– Opowiemy wszystko kapitanowi i poprosimy, żeby przydzielił nam pomoc do tych kaset – odparła. – Morderca jest na jednej z nich. Musimy go dopaść.
Winda zatrzymała się na drugim piętrze. Wysiedli. Przed nimi widniał napis: „Wejście tylko dla osób upoważnionych”. Przy ścianie naprzeciwko windy stał rząd starych, połamanych lub powykręcanych krzeseł. Jeśli jakieś się psuło, policjanci odstawiali je do tej trupiarni. I tak tu tkwiły.
Przeszli do swego wydziału i odebrali wiadomości, które dotarły tu, gdy ich nie było. Stacy zaczęła przeglądać swoje.
– Jest kapitan? – nie podnosząc głowy, spytała sekretarkę.
– Mm, u siebie. – Dziewczyna, jak przystało na sekretarkę, miała na imię Kitty. Kiedy strzeliła gumą do żucia, Stacy wreszcie na nią spojrzała. Zauważyła, że guma jest różowa, podobnie jak sweterek z angory i szminka.
– Jest sam?
– Tak. Czeka na ciebie. O, cześć, Mac. – Sekretarka wyraźnie się ożywiła i poprawiła fryzurę.
– Cześć, Kitty. Jak się miewasz?
– Rrrewelacyjnie. – Przeciągnęła „r”, które zabrzmiało niczym mruczenie kota.
Stacy przewróciła oczami.
– Cieszę się. To na razie, musimy lecieć. Odwrócili się i podeszli do drzwi szefa. Kiedy Stacy uznała, że Kitty nie może ich słyszeć, zamrugała oczami i powiedziała:
– Rrrewelacyjnie.
Mac wzruszył ramionami.
– Jest jeszcze bardzo młoda.
– Więc czemu się rumienisz? – rzuciła ze śmiechem.
– Hej, Killian, McPherson! Musimy pogadać.
Ta odzywka pochodziła od Beane’a, jednego ze śledczych. Jego partner, Bell, stał obok. Obaj policjanci, znani w wydziale pod wdzięcznym pseudonimem Be-Be, wyglądali, jakby przeżyli ciężki ranek.
– Tak? O co chodzi? – Stacy od razu zauważyła, że żartują, ale zdecydowała się podjąć grę.
– Jak to się stało, że wy byczyliście się w La Plaża, kiedy my musieliśmy się męczyć ze sztywniakiem na Bachman Transfer Station?
Bachman Transfer było jednym z trzech wielkich śmietnisk Dallas.
– Tak, to się czuje. – Stacy zmarszczyła nos. – Na waszym miejscu coś bym z tym zrobiła.
– To jest dyskryminacja i cholerny seksizm – żołądkował się Bell. – To dlatego, że jesteś kobietą.
– Daj spokój, stary. – Mac nie mógł powstrzymać chichotu. – Po prostu jesteś zazdrosny.
– Beane niedługo idzie na emeryturę. Zobaczycie, że też znajdę sobie jakąś laskę.
– Tak, do podpierania się – skomentowała Stacy. Wciąż roześmiani, zapukali do drzwi szefa. Tom Schulze pracował w Wydziale Zabójstw od dwudziestu lat. Był twardym, ale sprawiedliwym zwierzchnikiem. Stacy szanowała go za bezbłędny instynkt, ale napawał ją lękiem, kiedy wpadał w złość. Współczuła też wszystkim, którzy mu podpadli, co zresztą nigdy nie działo się bez istotnej przyczyny. Tyle że wtedy, w sensie dosłownym, stawali się ofiarami szefa.
Weszli do środka, nie czekając na zaproszenie. Kapitan rozmawiał przez telefon, ale dał im znak, żeby się rozgościli. Mac usiadł, Stacy wolała stać.