– Chrissie, ty tam, ty, ty? Chodź mi, Chrissie, chodź mi, chodź mi, chcieć cię, chcieć, chcieć, potrzebować, moja Chrissie, moja Chrissie.
Ten dziwaczny głos zrodził w jej umyśle przerażający obraz istoty będącej połączeniem jaszczurki, wilka, człowieka z czymś nieznanym. Podejrzewała jednak, że w rzeczywistości zjawa jest ohydniejsza niż wszystko, co tylko mogła sobie wyobrazić.
– Pomóc ci, chcieć pomóc ci, pomóc, teraz, chodź mi, chodź, chodź, ty tam, tam, ty tam?
Najgorsze, że ten zimny, szorstki, z pozoru obcy głos był znajomy. Chrissie rozpoznała matkę. Żołądek skurczył się jej ze strachu, ale wypełniał ją jeszcze inny ból. Wreszcie zdała sobie sprawę, że tak boli strata prawdziwej matki. Gdyby miała jeden z tych srebrnych ozdobnych krucyfiksów, jakie widywała w horrorach, prawdopodobnie ruszyłaby w stronę tej tajemniczej istoty i zażądała uwolnienia matki z niewoli opętania. Zapewne krzyż nie zdałby się na wiele, ponieważ realne życie to nie kino, poza tym rodziców spotkało coś znacznie dziwniejszego niż przeistoczenie się w wampira, wilkołaka, czy demona z piekła rodem. Lecz z krucyfiksem spróbowałaby…
– Śmierć, czuć śmierć, śmierć, śmierć.
Matka pośpieszyła w głąb tunelu, aż do miejsca, gdzie Chrissie nadepnęła na śliską, gnijącą masę. Jasność świecących oczu najwyraźniej wiązała się z bliskością księżyca, ponieważ teraz przygasły. Stwór spojrzał na martwe zwierzę.
Przy wejściu rozległy się uderzenia stóp o podłoże, gruchot kamieni, po czym odezwał się inny głos, budzący taką samą grozę jak ten należący do istoty pochylonej nad padliną. Stwór stojący u wylotu rury zawołał:
– Ona tam, tam ona? Co znaleźć, co, co?
– …szop…
– Co, co to, co?
– Martwy szop, gnić, robaki, robaki – odpowiedział ten pierwszy.
Chrissie poraziła myśl, że zostawiła odcisk buta w gnijących resztkach.
– Chrissie? – spytał drugi stwór, wchodząc do tunelu.
Tucker. Ojciec zapewne szukał jej na łące lub w lesie.
Zjawy kręciły się bezustannie. Dziewczynka słyszała skrobanie o betonowe dno rury. Zdawało się, że ogarnia je panika. Nie, nie panika, ponieważ w ich głosach nie pobrzmiewał żaden strach. Byli szaleńczo pobudzeni, jakby silnik zamontowany w każdym z nich pracował na maksymalnych obrotach.
– Tam, ona tam? – dopytywał się Tucker.
Stwór podobny do matki podniósł oczy znad zdechłego szopa i wpatrywał się w czerń tunelu prosto w Chrissie.
Nie widzisz mnie, modliła się w myślach, jestem niewidzialna. Fosforyzujący blask oczu istoty zmalał do dwóch punkcików zmatowiałego srebra.
Chrissie wstrzymała oddech.
Tucker powiedział:
– Trzeba jeść, jeść, chcieć jeść.
Odezwała się zjawa-matka:
– Znaleźć dziewczyna, dziewczyna, znaleźć najpierw dziewczyna, potem jeść, potem.
Rozmawiali jak dzikie zwierzęta, w magiczny sposób obdarzone umiejętnością prymitywnej mowy.
– Teraz, teraz, palić, jeść teraz, teraz, palić – niecierpliwił się Tucker.
Chrissie trzęsła się jak osika, przerażona, że słychać jej drżenie.
– Palić, małe zwierzęta łąka, słyszeć je, czuć je, tropić, jeść, jeść, teraz – majaczył Tucker.
Chrissie zamarła.
– Nic tu – powiedziała matka – tylko robaki, cuchnąć, iść, jeść, potem ją znaleźć, jeść, jeść, potem ją znaleźć, iść.
Wycofali się z tunelu i zniknęli.
Dziewczynka odetchnęła.
Po minucie niczym skrzat podreptała w głąb szukając po omacku bocznego korytarza. Pokonała co najmniej dwieście jardów, aż trafiła na odnogę połowę mniejszą od głównego odpływu. Wśliznęła się tam na plecach nogami do przodu, następnie położyła się na boku. Tu zamierzała spędzić noc. Gdyby prześladowcy wrócili i minęli miejsce z cuchnącym szopem, ona będzie znacznie dalej, więc nawet w przeciągu nie powinni wyczuć jej obecności.
Uspokoiła się nieco, ponieważ nieudana próba wejścia w głąb tunelu dowiodła, że stwory nie posiadają nadprzyrodzonych mocy. Byli nienaturalnie silni i szybcy, dziwni i przerażający, ale popełniali także błędy. Uwierzyła, że w dzień wydostanie się z lasu i znajdzie pomoc, zanim ją złapią.
14
Stojąc przed restauracją Perezów Sam spojrzał na zegarek. Dopiero siódma trzydzieści.
Wyruszył na spacer wzdłuż Ocean Avenue, zbierając się na odwagę, by zadzwonić do Scotta w Los Angeles. Perspektywa rozmowy z synem zafrapowała go na tyle, że nie myślał już o dziwnym zachowaniu gości w knajpie.
Wszedł do budki telefonicznej obok stacji Shella na rogu Juniper Lane i Ocean Avenue. Posłużył się kartą kredytową, by uzyskać połączenie międzymiastowe z domem w Sherman Oaks.
Szesnastoletni Scott uważał, że może zostawać w domu, gdy ojciec wyjeżdżał w sprawach służbowych. Co prawda Sam wolałby, aby chłopiec mieszkał z ciotką Edną, ale syn postawił na swoim, robiąc z życia Edny istne piekło.
Sam ciągle powtarzał Scottowi, żeby zamykał drzwi i okna, pamiętał gdzie są gaśnice, wiedział jak wydostać się na zewnątrz podczas trzęsienia ziemi lub innego nieszczęścia. Nauczył go też posługiwać się bronią. Według niego syn nie powinien jeszcze zostawać bez opieki, ale przynajmniej był dobrze przygotowany na każdą ewentualność.
Telefon po drugiej stronie zadzwonił dziewięć razy. Sam chciał właśnie odwiesić słuchawkę z ulgą, że nie musi rozmawiać, gdy odezwał się Scott.
– Halo.
– Tu ja, Scott, tata?
– No?
Wyła muzyka heavymetalowa. Syn prawdopodobnie siedział w swoim pokoju przy stereo rozkręconym na cały regulator, aż trzęsły się szyby w oknach.
– Możesz to ściszyć? – spytał Sam.
– Ja cię słyszę – wymamrotał Scott.
– Możliwe, ale ja nie słyszę ciebie.
– I tak nie mam nic do powiedzenia.
– Ścisz, proszę – Sam zaakcentował słowo „proszę”.
Scott rzucił słuchawkę na nocny stolik. Ostry trzask sprawił Samowi ból. Chłopiec nieznacznie ściszył muzykę.
– No? – odezwał się.
– Jak leci?
– Okay.
– Wszystko w porządku?
– A dlaczego nie?
– Po prostu pytam.
– Nie martw się. Nie robię przyjęcia, jeśli o to ci chodzi – stwierdził ponuro.
Sam policzył do trzech, by opanować się. Gęstniejąca mgła kłębiła się na zewnątrz budki.
– Co słychać w szkole?
– Myślisz, że nie byłem?
– Wcale nie.
– Nie ufasz mi?
– Ufam – skłamał.
– Sądzisz, że wagarowałem.
– A nie?
– No.
– No więc, jak było na lekcjach?
– Zabawnie. To samo stare gówno.
– Scott, prosiłem cię, żebyś nie używał takiego języka w rozmowie ze mną – Sam czuł, że wbrew woli wciąga się w kłótnię.
– Bardzo przepraszam. Ta sama stara nuda. – Scott powiedział to tak, że mogło odnosić się do szkoły, jak i ojca.
– Tu jest bardzo ładnie – ciągnął Sam.
Chłopak nie odpowiedział.
– Zalesione zbocza opadają wprost do oceanu.
– Więc?
Postępując zgodnie z radą psychologa rodzinnego, z którym widywali się razem z synem i oddzielnie, zacisnął zęby, policzył znowu do trzech i spróbował z innej strony.
– Jadłeś już obiad?
– No.