Lekka bryza od morza skłębiła mgłę, która zgęstniała niczym mleko zmieniające się w masło. Nim Janice dotarła do celu, wiatr nasilił się, a przybrzeżne fale uderzały mocniej w sztuczny falochron ze skał, wyrzucając w górę fontanny wody.
Ktoś stał na tej ścianie z głazów o wysokości dwudziestu stóp i obserwował kobietę. Janice spojrzała w górę w chwili, gdy mgła przesunęła się i księżyc oświetlił sylwetkę.
Teraz opanował ją strach.
Choć nieznajomy znajdował się dokładnie naprzeciwko, nie dostrzegła pogrążonej w mroku twarzy. Wydawał się wysoki, miał dobrze ponad sześć stóp wzrostu, ale mogła mylić się. Widziała tylko jego oczy, które napawały ją strachem. Płonęły słabym bursztynowym blaskiem, jak ślepia zwierzęcia w świetle samochodowych reflektorów.
To spojrzenie porażało ją. Postać majacząca nieruchomo w mroku, na kamiennej ścianie obok strzelającego w górę strumienia wody, mogłaby uchodzić za posąg bożka z dwoma błyszczącymi klejnotami w miejsce oczu, wyrzeźbiony przed wiekami przez wyznawców demonicznego kultu. Janice chciała uciec, ale nie mogła ruszyć się. Czuła się jak przykuta do piachu, w objęciach paraliżującego strachu, który wcześniej przeżywała tylko w koszmarnych snach.
Zastanawiała się, czy jest przytomna. Może to jedynie jakiś zły sen, a ona śpi sobie bezpieczna w łóżku pod ciepłym kocem. Wówczas ten człowiek wydał z siebie złowrogie, głuche warknięcie, przechodzące w złowieszczy syk, niecierpliwy okrzyk pragnienia, gorący ale również zimny, bardzo zimny.
I ruszył z miejsca.
Zsuwał się na czworakach z wysokiego falochronu, nie jak normalny człowiek, ale z kocią zwinnością i wdziękiem.
Janice przełamała paraliżujący strach, zawróciła w miejscu i pobiegła ku wejściu na plażę. Miała przed sobą milę. Nad zatoką, na szczycie urwiska stały domy, w których paliło się światło, a przy niektórych były schody, prowadzące na plażę. Czy znajdzie je w ciemności? Nie marnowała energii na krzyk, gdyż wątpiła, że ktoś ją usłyszy. Poza tym wołanie o pomoc mogło opóźnić nawet nieznacznie ucieczkę, a wtedy prześladowca dogoniłby ją i uciszył, nim ktokolwiek zdołałby odpowiedzieć.
Teraz dopiero doceniła swoje dwudziestoletnie doświadczenie biegaczki. Nie biegła tylko dla zdrowia, wyczuwała, że walczy o życie. Przycisnęła ręce do boków, pochyliła głowę i popędziła, by jak najszybciej dotrzeć do pierwszych domostw przy Ocean Avenue i poczuć się bezpiecznie. Nie sądziła, by ten człowiek lub cokolwiek to było – ścigał ją na oświetlonej i zamieszkałej ulicy.
Różnobarwne chmury zakryły część księżyca, którego światło migało i pulsowało w szybko gęstniejącej mgle, tworząc niesamowite cienie potęgujące jej strach. To wszystko przypominało mary senne i Janice była skłonna uwierzyć, że leży w łóżku, pogrążona we śnie, lecz nie zatrzymała się ani nie spojrzała za siebie, ponieważ człowiek z bursztynowymi oczami wciąż gonił ją.
Pokonała już połowę trasy między falochronem a Ocean Avenue, czując się z każdym krokiem pewniej, gdy nagle uświadomiła sobie, że dwa z rzekomych cieni, które widziała we mgle, to wcale nie przywidzenie. Jedna z istot biegła wyprostowana po prawej stronie w odległości dwudziestu stóp, druga zaś z lewej pędziła na czworakach piętnaście stóp za nią, rozbryzgując wodę przy brzegu. Dorównywała rozmiarami człowiekowi, choć z pewnością nim nie była, ponieważ żaden człowiek nie poruszał się tak szybko i zwinnie w pozycji psa. Dostrzegała jedynie ich kształt i wielkość, nie widząc twarzy ani szczegółów, z wyjątkiem dziwnie świecących oczu.
Wiedziała jakimś cudem, że żaden z tych prześladowców nie jest człowiekiem z falochronu. Tamten biegł za jej plecami wyprostowany lub na czworakach. Była niemal okrążona.
Janice nie próbowała nawet wyobrazić sobie, kim lub czym byli ci osobnicy. Analizę tego niesamowitego zdarzenia odłożyła na później. Teraz po prostu przyjęła do wiadomości istnienie czegoś niewiarygodnego, bowiem jako wdowa po kaznodziei i głęboko uduchowiona kobieta była gotowa zaakceptować to, co nieznane i pozaziemskie.
Teraz strach dodawał jej sił, zwiększyła więc tempo, ale prześladowcy zrobili to samo.
Usłyszała dziwaczne łkanie i z trudem zdała sobie sprawę, że to jej własny, pełen udręczenia głos.
Widma, najwidoczniej podniecone jej przerażeniem, płaczliwie zawodziły i jęczały. Najgorsze było to, że owe płaczliwe krzyki przerywało gwałtowne charczenie:
– Złapać sukę, złapać sukę, złapać sukę.
Czym na Boga były? Nie ludźmi, to pewne, jednak z mowy i postawy przypominały ludzi, więc czym mogły być?
Serce waliło jej młotem.
– Złapać sukę…
Tajemnicze postaci zbliżały się, więc próbowała przyspieszyć, lecz nie zgubiła ich. Wciąż zmniejszały dystans. Widziała je kątem oka, ale nie odważyła się spojrzeć wprost w obawie, że szokujący widok sparaliżuje ją i upadnie.
I tak do tego doszło. Coś wskoczyło na nią z tyłu. Ruszyła, przygnieciona ogromnym ciężarem, a trzy istoty stłoczyły się nad nią, dotykając jej, ciągnąc i szarpiąc ubranie.
Chmury zakryły prawie cały księżyc, a cienie pogłębiły się.
Twarz miała wciśniętą w mokry piach, ale zdołała odwrócić głowę na bok i wreszcie z trudem krzyknęła, choć brakowało jej tchu. Rzucała się, kopała, wymachiwała rękami, próbując rozpaczliwie ugodzić prześladowców, ale uderzała głównie w powietrze i piach.
Nic nie widziała, ponieważ księżyc zniknął.
Usłyszała trzask pękającego materiału. Człowiek, który siedział na niej okrakiem, zdarł z niej górę od dresu, rozrywając go na strzępy i drapiąc jej ciało. Czuła dotknięcie gorącej, szorstkiej dłoni, która mimo wszystko była podobna do ludzkiej ręki.
Uwolnił ją na moment od ciężaru, więc szarpnęła się do przodu, ale pozostałe istoty rzuciły się na nią. Była na brzegu, z twarzą w wodzie.
To zawodząc, to dysząc jak psy, sycząc i warcząc, prześladowcy wyrzucali z siebie potoki słów:
– …złapać ją, złapać, ją, złapać, złapać, złapać…
– …chcieć, chcieć, chcieć to, chcieć to…
– …teraz, teraz, prędko, teraz, prędko, prędko, prędko…
Usiłowali ściągnąć jej spodnie od dresu, ale nie była pewna, czy chcą ją zgwałcić, czy pożreć. A może to, czego naprawdę chcieli, przekraczało zdolność jej pojmowania. Byli owładnięci jakąś żądzą, aż promieniującą w zimnym powietrzu, wśród mgły i ciemności.
Jeden z nich jeszcze mocnej wcisnął jej twarz w mokry piach i wodę. Prześladowcy nie zamierzali jej puścić. Wiedziała, że umrze, przygwożdżona i bezradna, a wszystko dlatego, że lubiła biegać nocą.
2
W poniedziałek, trzynastego października, dwadzieścia jeden dni po śmierci Janice Capshaw, Sam Booker jechał wynajętym samochodem z Międzynarodowego Lotniska w San Francisco do Moonlight Cove. W czasie podróży sporządził w myślach listę powodów, dla których warto żyć. Była to dość ponura, ale zabawna gra. Przyszły mu do głowy tylko cztery rzeczy: piwo Guinnessa, naprawdę dobre meksykańskie jedzenie, Goldie Hawn i strach przed śmiercią.
Ten irlandzki napój nigdy nie zawiódł go, jeśli chodzi o smak i możliwość krótkiej ucieczki od smutków tego świata. Natomiast trudniej było trafić na restaurację serwującą meksykańskie przysmaki, więc tej przyjemności doświadczał rzadziej. Sam dawno już zakochał się w Goldie Hawn, a raczej w ekranowym wizerunku owej pięknej, atrakcyjnej i inteligentnej kobiety, traktującej życie jak wspaniałą zabawę. Szansę spotkania jej były mniej więcej milion razy mniejsze, niż znalezienia wspaniałej, meksykańskiej knajpy w Moonlight Cove, tym nadmorskim miasteczku w północnej Kalifornii. Cieszył się zatem, że aktorka nie była jedynym powodem, dla którego warto żyć.