W tym ubraniu wtopił się w noc i nie wzbudzał podejrzeń, choć może było zbyt młodzieńcze dla takiego ponuraka. Kurtka wyglądała zwyczajnie, ale miała kilka ukrytych i pojemnych kieszeni, w których schował narzędzia do otwierania samochodów. Wyszedł na chodnik na tyły motelu.
Gęsta mgła spowijała urwisko i przeciskała się za ogrodzenie, gnana morską bryzą, która w końcu zakłóciła spokój nocy. Dopiero po kilku godzinach wiatr przewieje mgłę w głąb lądu, co poprawi widoczność na wybrzeżu. Do tego czasu Sam skończy już swoją robotę i nie będzie potrzebował osłony mgły, zaśnie wreszcie, albo, co bardziej prawdopodobne, będzie walczyć z bezsennością leżąc na łóżku w swym pokoju.
Denerwował się. Nie zapomniał o bandzie nastolatków, przed którą uciekł na Iceberry Road tego wieczoru. Ich prawdziwa natura pozostawała zagadką. Choć uważał ich za punków, wiedział, że są czymś więcej niż tylko młodocianymi przestępcami. Miał dziwne wrażenie, że gdzieś głęboko w podświadomości wie, kim byli.
Obszedł południowe skrzydło motelu i w dziesięć minut okrężną drogą dotarł do siedziby władz miejskich na Jacobi Street. Budynek wyglądał dokładnie tak, jak opisali agenci Biura z San Francisco: dwie kondygnacje, na dole wyblakła cegła, biały tynk wyżej, dach pokryty płytkami, zielone okiennice i ogromne żelazne latarnie przy głównym wejściu. Z przyległym terenem zajmował połowę ulicy, ale architektonicznie harmonizował z okolicą. Na pierwszym piętrze nawet tak późno paliły się światła, gdyż oprócz biur zarządów miasta i wodociągów mieściła się tu również komenda policji, dyżurująca całą dobę. Sam obserwował budynek z naprzeciwka udając, że spaceruje wieczorem dla zdrowia. Chodnik przed głównym wejściem był pusty. Przez oszklone drzwi widział jasno oświetlony hall. Skręcił w boczną aleję, w stronę podjazdu, na parking wśród drzew i krzewów.
Teraz przedarł się przez wysoki żywopłot w rogu podwórka, przylegającego do parkingu. Dwie lampy rzucały ponury blask na samochody. Na parkingu stały cztery zdezelowane już zielone fordy produkowane na potrzeby federalnych, stanowych i lokalnych władz, pick-up i furgonetka, należące do Zarządu Wodociągów, duża maszyna do zamiatania ulic, ogromna ciężarówka i cztery policyjne chevrolety.
Właśnie te czarno-białe radiowozy podłączone do centralnego komputera w Komendzie Policji interesowały Sama. W Moonlight Cove było aż osiem wozów patrolowych, o pięć więcej niż w innych miejscowościach tej wielkości i z pewnością zbyt wiele w stosunku do potrzeb nadmorskiego miasteczka.
W ogóle tutejsza policja była uprzywilejowana bardziej, niż wymagała tego sytuacja, co między innymi wzbudziło podejrzenia agentów FBI, badających okoliczności śmierci Sancheza i Bustamante. W Moonlight Cove zatrudniano dwunastu etatowych funkcjonariuszy, trzech w niepełnym wymiarze godzin oraz czterech pracowników pomocniczych.
Mnóstwo ludzi. Co więcej, mieli pensje jak policjanci w dużych miastach na zachodnim wybrzeżu, a więc zbyt wysokie jak na taką mieścinę. Nosili najlepsze mundury, mieli najnowocześniejsze meble biurowe, mały arsenał broni ręcznej i sprzętu do rozpędzania demonstracji, jakiego pozazdrościliby im chłopaki ze schronów atomowych Strategicznego Dowództwa Sił Powietrznych w Kolorado.
Skryty w pachnącym żywopłocie Sam kilka minut obserwował parking, by upewnić się, że radiowozy są puste i nikogo nie ma w pobliżu. Oświetlone okna na pierwszym piętrze przysłaniały żaluzje, więc nikt z wewnątrz nie widział parkingu.
Sam wyjął z kieszeni kurtki miękkie rękawiczki z koźlej skóry i włożył je.
Już chciał ruszyć naprzód, gdy nagle usłyszał jakiś szmer za plecami w alejce.
Wciskając się głębiej w żywopłot, spojrzał do tyłu. Pognieciony karton ślizgał się po asfalcie popychany wiatrem, aż zatrzymał się na śmietniku.
Płynąca aleją mgła przypominała dym, jakby całe miasto płonęło. Wpatrując się w gęstniejącą mgłę stwierdził z zadowoleniem, że jest sam, następnie odwrócił się i pobiegł do najbliższego z radiowozów, stojących na nie ogrodzonym parkingu.
Wóz był zamknięty.
Wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki specjalny klucz, którym błyskawicznie otworzył drzwi nie uszkadzając mechanizmu zamka, wśliznął się za kierownicę i bezszelestnie zamknął samochód.
Wnętrze dostatecznie oświetlały latarnie, chociaż był na tyle doświadczony, że mógł pracować w kompletnej ciemności. W ciągu kilku sekund wyrwał obudowę stacyjki, odsłaniając przewody.
Z niechęcią myślał o następnej czynności. By włączyć monitor zainstalowany na desce rozdzielczej, musiał zapalić silnik. Komputer bowiem był o wiele potężniejszy niż podręczny model i łączył się z bankiem danych systemem mikrofalowym, pochłaniającym dużo energii, więc mógłby wyładować się akumulator. Spaliny rozpłyną się we mgle, ale co z warkotem silnika? Radiowóz stał osiemdziesiąt stóp od budynku i mało prawdopodobne, by usłyszał go ktokolwiek w środku. Ale gdy ktoś wyjdzie przewietrzyć się, albo po to, by pojechać samochodem na wezwanie, zwróci uwagę na szum motoru. W takim przypadku Sama czekałaby konfrontacja, której – biorąc pod uwagę ostatnie tragiczne wydarzenia – mógłby nie przeżyć.
Westchnął cicho naciskając lekko prawą stopą pedał gazu, oddzielił przewody zapłonu od pozostałych i złączył końcówki. Silnik zaskoczył od razu bez niemiłego zgrzytu.
Ekran zabłysnął światłem. Ten skomplikowany policyjny system komputerowy zainstalowała bezpłatnie firma New Wave Microtechnology, przypuszczalnie traktując Moonlight Cove jako poligon doświadczalny dla swych poczynań. Trudno było wytropić źródło ogromnych funduszy, jakimi dysponowała świetnie wyposażona i wynagradzana miejscowa policja, chociaż podejrzewano, że również należą do New Wave albo do szefa Thomasa Shaddacka, posiadacza większości akcji firmy. Każdy obywatel miał prawo wspierać lokalną policję lub inne instytucje rządowe, korzystając z ulg podatkowych, ale dlaczego nie odnotowano tego oficjalnie? Żaden uczciwy człowiek potajemnie nie przeznacza wielkich pieniędzy na cele społeczne. Jeśli Shaddack nie ujawnił, że wspomaga lokalne władze z prywatnych funduszy, to niewykluczone, iż miał te władze w swojej kieszeni. A jeśli gliniarze z Moonlight Cove byli żołnierzami w prywatnej armii Shaddacka, to wysoka liczba gwałtownych i tajemniczych zgonów w ostatnich tygodniach logicznie wiązała się z tym nieczystym przymierzem.
W prawym dolnym rogu monitora ukazał się znak New Wave, tak jak pojawiłby się na przykład IBM, gdyby sprzęt należał do tej firmy.
W czasie śledztwa w sprawie Sanchez-Bustamante jeden z lepszych agentów, Morris Stein, jechał radiowozem z podwładnym Watkinsa, Reese Dornem, który połączył się z centralnym komputerem, by uzyskać dane z kartoteki komendy. Już wcześniej Morris podejrzewał, że ten zainstalowany w samochodzie komputer ma bardziej wyrafinowany program niż ujawnili to policjanci, że dzięki niemu są bezkarni. Właśnie dlatego zapamiętał kod, którym Dorn włączył się w system. W siedzibie FBI w Los Angeles powiedział Samowi:
– Sądzę, że każdy gliniarz w tym pokręconym miasteczku ma osobisty kod, dający mu dostęp do danych. Sam, musisz rzucić okiem na menu, zobaczyć co tam jest, i trochę pobawić się tym, gdy Watkins i jego ludzie nie będą akurat patrzeć ci przez ramię. Wiem, gadam jak paranoik, ale oni mają za dużo tej supertechniki jak na swoje potrzeby, chyba że coś knują. Na pierwszy rzut oka to miasteczko niczym nie wyróżnia się, a nawet jest milsze niż większość podobnych, ale, cholera, po chwili masz wrażenie, że cała mieścina jest na podsłuchu, że zewsząd obserwują cię, że Wielki Brat zagląda ci przez ramię o każdej cholernej porze. Mówię szczerze, po paru dniach czujesz się jak w policyjnym mini-państwie, gdzie kontrola jest subtelna, niewidoczna, ale ciągła, absolutna, utrzymująca wszystko w żelaznym uścisku. Ci gliniarze nie są w porządku. Sam, tkwią w brudzie po uszy, może w handlu narkotykami, nie wiem, a komputer odgrywa ważną rolę w tej historii.