Выбрать главу

Ale jeszcze nie poddała się. Zamierzała walczyć. Nie zmienią jej tak łatwo. Wkrótce po tym, jak wylądowała w spiżarni, gdy już obeschły jej łzy, zaczęła przeglądać półki w poszukiwaniu jakiejś broni. Zgromadzono tu głównie jedzenie w puszkach, butelkach i kartonach, ale również czystą bieliznę, apteczkę i przybory do majsterkowania. Znalazła doskonałą broń: mały pojemnik środka do smarowania w aerozolu, zawierający WD-40. Gdyby prysnęła im w oczy znienacka, miałaby szansę ucieczki.

Ułożyła w głowie nagłówek do gazety: „Sprytna dziewczyna ratuje się przy pomocy zwykłego, domowego środka do smarowania”.

Trzymała WD-40 w dłoniach, co dodawało jej otuchy.

Od czasu do czasu powracały wyraziste i niepokojące wspomnienia: widziała czerwoną i wykrzywioną z wściekłości twarz ojca, gdy wpychał ją do spiżarni. Miał podkrążone oczy, rozdęte nozdrza i zęby odsłonięte w zwierzęcym pomruku.

Wrócę po ciebie – charczał, plując na wszystkie strony – wrócę.

Zatrzasnął drzwi, a pod klamkę wepchnął krzesło z wysokim oparciem. Później, gdy w domu zapanowała cisza i wydawało się, że rodzice są daleko, Chrissie pchała drzwi z całej siły, ale krzesło stanowiło przeszkodę nie do pokonania.

Wrócę po ciebie. Wrócę.

Jego wykrzywiona twarz i przekrwione oczy przywiodły jej na myśl opis morderczego Hyde’a z książki o Dr. Jekyllu, autorstwa Roberta Louisa Stevensona, którą czytała kilka miesięcy temu. Ojca opanowało szaleństwo. Nie był już tym samym człowiekiem, co niegdyś.

Jeszcze bardziej przerażało ją wspomnienie tego, co ujrzała w korytarzu na piętrze, gdy nieoczekiwanie wróciła do domu spóźniwszy się na szkolny autobus. Zaskoczyła wówczas rodziców. Lecz to nie byli oni. Przeistoczyli się w coś innego.

Wstrząsnął nią dreszcz.

Ścisnęła mocniej pojemnik z WD-40.

Nagle, po raz pierwszy od wielu godzin, usłyszała w kuchni hałas. Otworzyły się drzwi na tyłach domu. Rozległy się kroki kilku ludzi.

– Jest tam – powiedział ojciec.

Chrissie zamarła, a po chwili serce zaczęło bić szybciej.

– To trochę potrwa – odezwał się inny mężczyzna.

Chrissie nie poznała tego głębokiego, chrapliwego głosu.

– Widzicie, z dziećmi to sprawa bardziej skomplikowana. Shaddack nie ma pewności, czy jesteśmy już gotowi. To ryzykowne.

– Trzeba ją poddać konwersji, Tucker – usłyszała matkę, choć mówiła jakoś inaczej niż zwykle. Poznała jej głos, lecz pozbawiony tej zwykłej miękkości i naturalnej melodyjności, które sprawiały, że matka tak wspaniale czytała bajki.

– Oczywiście – potwierdził obcy, nazywany Tuckerem.

– Wiem o tym. Shaddack także wie. W końcu mnie tu przysłał, tylko cała sprawa zabierze trochę więcej czasu niż zwykle. Potrzebujemy miejsca, gdzie moglibyśmy jej pilnować w trakcie konwersji.

– Zrobimy to w sypialni na górze.

Konwersja?

Drżąc Chrissie stanęła twarzą do drzwi.

Rozległy się zgrzyt, trzask i krzesło przewróciło się.

Ściskała pojemnik w prawej ręce z palcem na dozowniku.

Drzwi otworzyły się i zajrzał ojciec.

Chrissie próbowała myśleć o nim jako o Alexie Fosterze, nie zaś ojcu, ale trudno zaprzeczyć, że to wciąż był jej ojciec, choć stał się całkiem nową istotą.

Nie był już taki wściekły. Bardziej przypominał siebie z gęstymi jasnymi włosami o miłej twarzy z kilkoma piegami na policzkach i nosie. Chrissie dostrzegła jednak straszną zmianę w jego oczach. Przepełniały go też dziwna nerwowość i napięcie. Głód. Tak: tata wyglądał na zżeranego przez głód, oszalałego z głodu, łaknącego… lecz czegoś innego niż zwykłe jedzenie. To uczucie sprawiało, że miał bezustannie napięte mięśnie i bił od niego żar jak para z wrzącej wody.

– Wyjdź, Chrissie – powiedział.

Dziewczynka przygarbiła ramiona, zamrugała, jakby chciała powstrzymać łzy. Udała, że wstrząsnął nią dreszcz i starała się wyglądać jak mała, przestraszona, pokorna istota. Z ociąganiem zrobiła krok do przodu.

– Prędzej, prędzej – niecierpliwie poganiał ją, machając ręką.

Chrissie przestąpiła próg spiżarni i zobaczyła matkę za Alexem. Sharon wciąż była ładna z kasztanowymi włosami i zielonymi oczami – ale utraciła miękkość i matczyne ciepło. Odmieniona patrzyła twardo, nerwowa i spięta jak ojciec.

Obok kuchennego stołu stał wysoki, szczupły mężczyzna w dżinsach i myśliwskiej kurtce. To był z pewnością Tucker, z którym rozmawiała matka. Ostrzyżone na jeża włosy sterczały jak szczecina. Miał ciemne oczy osadzone pod niskim, kościstym czołem. Ostro zakrzywiony nos wyglądał jak kamienny klin, wbity w środek twarzy, usta tworzyły cienką linię, a szczęka wystawała jak u drapieżnika, polującego na małe zwierzęta, które połykał w połowie za jednym kłapnięciem paszczy. Trzymał w ręku lekarską torbę z czarnej skóry.

Ojciec wyciągnął rękę, Chrissie błyskawicznie podniosła pojemnik z WD-40 i trysnęła mu z bliska w oczy. Zaskoczony, zawył z bólu, Chrissie odwróciła się i prysnęła teraz matce prosto w twarz. Szukali jej na wpół oślepli, ale prześliznęła się i popędziła przez kuchnię.

Gdy Tucker chwycił ją za ramię, kopnęła go w krocze.

Nie puścił jej, ale osłabił uścisk. Wyrwała mu się i pognała na korytarz.

4

Moonlight Cove pogrążyło się w zmierzchu niczym we mgle utkanej z purpurowego światła, a nie wody. Sam Booker wysiadł z samochodu. Było chłodno, więc ucieszył się, że pod sztruksową kurtką ma wełniany sweter. Gdy zapaliły się uliczne lampy, spacerował już po Ocean Avenue oswajając się z atmosferą miasta.

Wiedział, że Moonlight Cove nieźle prosperowało dzięki New Wave Microtechnology, która założyła tu główną siedzibę trzy lata temu. Dostrzegał jednak oznaki recesji. Właściciele likwidowali sklepy z upominkami i biżuterią. Za zakurzonymi witrynami widział gołe półki i puste pudełka wśród nieruchomych cieni. Natomiast w sklepie z modną odzieżą zorganizowano wyprzedaż, ale najwyraźniej towar nadal rozchodził się w żółwim tempie, nawet po pięćdziesięcio- czy siedemdziesięcioprocentowej obniżce.

Minął dwie przecznice, kierując się ku zachodowi, gdzie plaża wyznaczała koniec miasta, po czym przeszedł na drugą stronę i wracając dotarł do pubu Przy Rycerskim Moście. Zapadł zmierzch. Perłowa mgła nadciągała od morza, a powietrze zdawało się mienić kolorami. Zasłona o czerwonym odcieniu przykrywała wszystko, z wyjątkiem miejsc, gdzie lampy uliczne rzucały snopy żółtego światła. Od góry zstępowała ciemność.

Trzy przecznice dalej pojawił się samochód, a Sam był jedynym przechodniem. Ta pustka, w połączeniu z niesamowitym światłem zamierającego dnia, napełniała go uczuciem, jakby znalazł się w mieście-widmie, zamieszkałym przez martwych. A gęstniejąca mgła, płynąca znad Pacyfiku w górę ulicy, wywoływała wrażenie, że wszystkie okoliczne sklepy oferują na sprzedaż jedynie pajęczynę i kurz.

Jesteś ponurym draniem, powiedział do siebie. Z biegiem lat stał się pesymistą. Wszystko, co przeżył do tej pory, wykluczało radosny optymizm.

Smugi mgły oplatały jego nogi. Nad morzem widniało jeszcze blade, na wpół zgaszone słońce. Sam poczuł dreszcz i wszedł do pubu na drinka.

Nieliczni goście też byli jacyś smutni. Przy stoliku po lewej stronie rozmawiali cicho schyleni ku sobie kobieta i mężczyzna. Przy barze garbił się nad szklanką piwa beczkowego facet o posępnej twarzy. Trzymał ją w dłoniach z taką miną, jakby właśnie zobaczył pływającą w napoju pluskwę.

Lokal przypominał nieco prawdziwy angielski pub. Różne herby, skopiowane bez wątpienia z jakiejś księgi heraldycznej, wyrzeźbiono w drewnie i ozdobiono nimi oparcia stołków barowych. W rogu stała zbroja. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające polowanie na lisa.