Выбрать главу

– Naprzód!

Tucker dopadł ją w chwili, gdy krzyknęła. Uczepił się jej dżinsów.

Głęboko osadzone oczy pałały dzikim gniewem. Miał rozdęte nozdrza i obnażone zęby. Chrissie kopnęła go w podbródek i puścił ją, a Godiva wyskoczyła przez otwarte wrota prosto w ciemną noc.

– Ucieka konno! – wrzeszczał Tucker.

Klacz pędziła do morza odległego o kilkaset jardów. Ostatnie, bladoczerwone promienie zachodzącego słońca malowały na czarnej wodzie niewyraźne, cętkowane wzory. Chrissie, nie wiedząc jak duży jest przypływ, musiała zmienić kierunek jazdy. Plaża miejscami była zbyt wąska, nawet w czasie odpływu. A teraz woda sięgnęła zapewne skał i urwiska, zalewając drogę. Nie mogła ryzykować ucieczki w ślepą uliczkę mając na karku Tuckera i rodziców.

Bez siodła, w pełnym galopie jakoś zdołała podciągnąć się na końskim grzbiecie i gdy tylko przestała kiwać się na boki jak kaskader, chwyciła klacz za bujną grzywę, próbując posługiwać się nią jak wodzami. Skierowała Godivę w lewo i popędziła wzdłuż stajni do półmilowego podjazdu prowadzącego do szosy, gdzie miała większe szansę znalezienia pomocy.

Godiva nie zbuntowała się przeciwko temu brutalnemu traktowaniu. Natychmiast skręciła tak płynnie, jakby miała w pysku wędzidło i czuła pociągnięcia wodzy. Jej galop odbijał się gromkim echem od ścian stajni.

– Wspaniała staruszka! – krzyknęła Chrissie do klaczy. – Kocham cię.

Tucker pędził za nią, lecz nie mógł równać się z Godiva.

Dotarły do podjazdu i Chrissie poprowadziła konia po miękkim poboczu wzdłuż autostrady. Pochylona przylgnęła mocno do grzbietu, panicznie bojąc się upadku, gdyż uderzenia kopyt o ziemię nieomal łamały jej kości. Głowę miała obróconą na bok, więc widziała swój oświetlony, choć niezbyt gościnny dom. Tak naprawdę to już nie był dom, lecz piekło w czterech ścianach. Blask w oknach wydał się demonicznym ogniem płonącym w komnatach Hadesu.

Nagle ujrzała coś wielkości człowieka pędzącego na czworakach przez trawnik w jej stronę. Po chwili zauważyła jeszcze jedną, równie dziwaczną istotę.

Dostrzegła jedynie ich zarys, ale wiedziała czym, a raczej kim prawdopodobnie były: niegdyś jak ona ludźmi, ale czym są teraz?

– Naprzód, Godiva, naprzód!

Klacz wydłużyła krok, jakby łączyła ją z Chrissie psychiczna więź.

Minęły już dom, gnając na złamanie karku przez trawiaste pole w stronę oddalonej o pół mili szosy. Godiva galopowała tak rytmicznie i radośnie, że wkrótce Chrissie przestała niemal odczuwać wstrząsy tej szaleńczej jazdy. Zdawało się, że fruną nad ziemią.

Nie widziała już w ciemności dwóch cwałujących za nią istot, choć z pewnością wciąż ją goniły skryte wśród gęstych cieni. Dostrzegła natomiast światła niebieskiej hondy Tuckera, który przyłączył się do pogoni.

Chrissie była pewna, że Godiva prześcignie każdego człowieka i zwierzę z wyjątkiem konia szybszego od niej, ale wiedziała, że nie pokona samochodu. Tucker dogoniłby ją w ciągu kilku sekund.

Wciąż miała w pamięci jego twarz: krzaczaste brwi, orli nos i głęboko osadzone czarne oczy podobne do szklanych kulek. Emanował tym samym dziwnym podnieceniem, co rodzice – nienaturalną, nerwową energią połączoną z wyrazem dzikiego głodu na twarzy. Wiedziała, że zrobi wszystko, by ją zatrzymać, nawet staranuje konia samochodem.

Nie był jednak w stanie ścigać Godivy po polu. Chrissie z niechęcią ścisnęła klacz kolanami i pociągnęła za grzywę, by oddalić się od szosy, gdzie liczyła na szybką pomoc. Godiva bez wahania ruszyła w kierunku odległego o pięćset jardów lasu po drugiej stronie łąki.

Czarna ściana drzew majaczyła na tle nieco jaśniejszego nieba, a Chrissie pędziła prawie na oślep w ciemnościach z nadzieją, że koń widzi w nocy lepiej niż ona, o co modliła się w duchu.

– Grzeczna dziewczynka, prędzej, prędzej, kochana staruszko – krzyczała.

Pęd wywoływał rześki powiew wiatru. Chrissie widziała gorące kłęby pary wydobywające się z końskiego pyska.

Serce waliło jej w takt szalonego tętentu kopyt i miała wrażenie, że tworzy z Godivą, jedną istotę o wspólnym sercu, krwi i oddechu.

Walcząc o życie odczuwała przyjemne podniecenie, dorównujące przerażeniu, co napawało ją lękiem. Zetknięcie ze śmiercią – lub czymś znacznie gorszym – było pociągające i złowieszcze zarazem, czego do tej pory nigdy sobie nie uświadamiała. Ten niesamowity dreszcz emocji przerażał ją nie mniej niż ludzie, którzy ją ścigali.

Podskakiwała na gołym grzbiecie niebezpiecznie wysoko, ale trzymając się mocno poddawała się rytmowi tej galopady. Z każdym miażdżącym ziemię uderzeniem kopyt, Chrissie upewniała się, że zdoła uciec. Klacz miała serce do walki i była wytrzymała. Dziewczynka zdecydowała, że gdy dotrze do bliskiej już linii drzew, skręci na wschód ku szosie i że…

Godiva upadła.

Nadepnąwszy na jakieś wgłębienie – jamę wiewiórki ziemnej, czy wejście do kryjówki królika, potknęła się. Próbowała odzyskać równowagę, ale straciła siły i runęła na ziemię, rżąc z przerażenia.

Chrissie bała się, że klacz ją zmiażdży, albo co najmniej złamie nogę. Na szczęście jechała na oklep, więc instynktownie puściła jasną grzywę i natychmiast ją wyrzuciło ponad końskim łbem wysoko w górę. Choć ziemię porastał gęsty dywan dzikiej trawy, dziewczynka uderzyła z takim impetem, aż ją zatkało. Odgryzłaby sobie język, gdyby akurat znajdował się między zębami.

Na szczęście upadła na tyle daleko od konia, że czuła się bezpiecznie. Godiva podniosła się z wysiłkiem w chwilę po upadku. Spłoszona pokłusowała obok Chrissie kulejąc na prawe kopyto, które najwidoczniej zwichnęła; gdyby złamała, na pewno nie podniosłaby się.

Dziewczynka chciała zawołać klacz w obawie, że odbiegnie za daleko, lecz zdołała jedynie wyszeptać:

– Godiva.

Zwierzę ciągle biegło na zachód, w kierunku morza i stajni.

Chrissie uklękła opierając się rękami na ziemi i uświadomiła sobie, że okulały koń nie przyda się już na nic, więc przestała wołać. Dyszała ciężko i kręciło jej się w głowie, ale musiała uciekać, ponieważ pościg trwał nadal. Widziała hondę z włączonymi światłami, zaparkowaną przy drodze, w odległości ponad trzystu jardów na północ. W krwawym blasku zachodzącego słońca łąka była czarna. Nie wiedziała, czy przygarbione, zwinne sylwetki czają się w tej czerni, ale zdawała sobie sprawę, że gdy zbliżą się, dopadną ją w niespełna dwie minuty.

Podniosła się i pokuśtykała w stronę lasu. Po kilkunastu jardach odzyskała sprawność i wreszcie pobiegła.

6

W minionych latach Sam Booker odkrył na kalifornijskim wybrzeżu mnóstwo uroczych zajazdów z kamienia i drewna najwyższej klasy, z łukowatymi stropami, szlifowanymi szybami w oknach i zielonymi dziedzińcami, gdzie ścieżki wyłożono cegłą. Wbrew przyjemnej nazwie Cove Lodge nie należał do owych kalifornijskich klejnotów. Był to zwykły, otynkowany, jednopiętrowy budynek z czterdziestoma pokojami, ponurą kawiarnią i bez basenu. Luksusy ograniczały się do automatów z lodem i wodą sodową, ustawionych na parterze i piętrze. Neon nad recepcją był mały, prosty i tani.

Recepcjonista dał Samowi pokój na piętrze z widokiem na ocean, choć dla niego nie miało to żadnego znaczenia. Sądząc po niewielu samochodach na parkingu, miejsc nie brakowało. Na parterze i piętrze motelu mieściło się dwadzieścia apartamentów po dziesięć z obydwu stron korytarza, wyłożonego jaskrawopomarańczową sztuczną wykładziną. Ze wschodu okna wychodziły na Cypress Lane, a te po stronie zachodniej na Pacyfik. Sam zamieszkał w północno-zachodnim narożnym pokoju, gdzie stały królewskie łoże z zapadającym się materacem, przykryte wypłowiałą niebiesko-zieloną narzutą, nocny stolik popalony niedopałkami, telewizor, stół, dwa zwykłe krzesła, podniszczone biurko i telefon, obok była łazienka i wielkie okno, za którym szumiało spowite w ciemnościach morze.