Sam ujął delikatnie dłonie Chrissie, by nie urazić jej otartej ręki i swojego zranionego nadgarstka.
– Nie wiem, czy słuchałaś uważnie Harry’ego…
– O, tak – odpowiedziała bez wahania.
– W takim razie rozumiesz, że zwalenie na kosmitów tych przerażających rzeczy uwalnia od odpowiedzialności nas, ludzi, bo to my posiadamy swoiste zdolności do wyrządzania sobie krzywdy. Trudno uwierzyć, że ktokolwiek, nawet szaleniec chciałby zamienić Coltrane’ów w takie potwory, ale ktoś najwidoczniej tego pragnął. Jeśli zrzucimy winę na kosmitów, diabła, Boga, tajemnicze duszki, czy cokolwiek innego, nie rozpoznamy sytuacji na tyle, by uratować się. Rozumiesz?
– Chyba tak.
Uśmiechnął się do niej. Miał bardzo miły uśmiech, choć nieczęsto go pokazywał.
– Myślę, że świetnie wszystko pojęłaś.
– Zgadza się – przytaknęła. – Ale z kosmitami poszłoby nam łatwiej. Musielibyśmy tylko znaleźć ich siedlisko, czy ul, i wypalić doszczętnie, może jeszcze wysadzić statek kosmiczny, i skończyłoby się raz na zawsze, Ale jeśli to wszystko zrobili ludzie, tacy jak my, to może trwać wiecznie.
30
Loman Watkins coraz bardziej zniecierpliwiony jeździł po Moonlight Cove w strugach deszczu, polując na Shaddacka. Ponownie zlustrował jego dom na północnym krańcu zatoki, a także sprawdził w garażu, którego samochodu brakuje. Teraz szukał czarno-szarej furgonetki z przyciemnionymi szybami.
Zauważył, że wszędzie działają zespoły konwersyjne, a na ulicach jest mnóstwo patroli.
Było mało prawdopodobne, że ludzie jeszcze nie poddani konwersji dostrzegą coś niezwykłego w tych mężczyznach krążących po mieście.
Przy blokadach na północnej i południowej stronie szosy oraz przy wylocie na autostradę policjanci kontrolowali przejezdnych.
Spaliny kłębiły się nad radiowozami z włączonymi silnikami, mieszając się z pasemkami mgły w deszczu. Czerwone i niebieskie światła alarmowe odbijały się od mokrej nawierzchni, więc wydawało się, że strumienie krwi płyną wzdłuż krawężnika.
Niewiele samochodów przejeżdżało tędy, ponieważ miasto nie było ani siedzibą okręgu, ani centrum handlowym dla ludzi mieszkających w pobliskich miejscowościach. Ponadto, leżało na uboczu, przy końcu szosy, za którą ciągnęło się pustkowie.
Tych, którzy chcieli wjechać do Moonlight Cove, zniechęcano w miarę możliwości historyjką o toksycznym wycieku z New Wave. Natomiast opornych aresztowano, przewożono do więzienia i zamykano w celach do chwili podjęcia decyzji, czy poddać ich konwersji, czy zabić. Od momentu ogłoszenia we wczesnych godzinach rannych zakazu opuszczania domów tylko kilkadziesiąt osób zatrzymano przy blokadach i jedynie sześć aresztowano.
Shaddack dobrze wybrał teren do doświadczeń: małe i ustronne, a tym samym łatwiejsze do kontroli miasteczko.
Loman zamierzał zlikwidować blokady i udać się do Aberdeen Wells, by opowiedzieć całą historię szeryfowi okręgu. Chciał rozbić Projekt Księżycowy Jastrząb w pył.
Już nie obawiał się groźnego Shaddacka ani śmierci. No… może nie całkiem, ale ani jedno, ani drugie nie napawało go takim przerażeniem jak perspektywa upodobnienia się do Denny’ego. Wolał zdać się na łaskę szeryfa i władz federalnych, a nawet naukowców, którzy, badając tajemnice Moonlight Cove, zechcą zrobić mu sekcję niż pozwolić, by regresja albo jakieś koszmarne zaślubiny ciała z komputerem zniszczyły w nim resztki człowieczeństwa.
Jednak rozkaz opuszczenia posterunków wzbudziłby podejrzenia ludzi bardziej lojalnych wobec Shaddacka, ponieważ panicznie bali się go. Wciąż czuli koszmarny strach przed panem z New Wave, gdyż nie widzieli Denny’ego i nie zdawali sobie sprawy, że może czeka ich coś jeszcze gorszego niż regresja. Niczym bestie doktora Moreau stali nieugięci na straży prawa, nie ważąc się – przynajmniej na razie – zdradzić swego stwórcy. Prawdopodobnie powstrzymaliby Lomana przed sabotażem i zginąłby albo, co gorsza, wylądował w celi więziennej.
A zatem ujawniając swe zamiary zaprzepaściłby szansę rozprawienia się z Shaddackiem. Oczyma wyobraźni widział siebie zamkniętego w więzieniu i Shaddacka uśmiechającego się do niego zimno przez kraty, podczas gdy jego ludzie niosą komputer, z którym zamierzają go jakoś połączyć.
Migocące srebrne oczy…
Krążył więc po mieście w tym deszczowym dniu, obserwując teren zmrużonymi oczyma przez ociekającą wodą szybę samochodu. Wycieraczki uderzały miarowo, jakby odmierzały czas. Nieuchronnie zbliżała się północ.
Był człowiekiem-pumą na łowach, a Moreau krył się gdzieś na porośniętej jak dżungla wyspie, jaką obrazowało Moonlight Cove.
31
Z początku dopiero co ukształtowana istota zadowalała się tym, co znalazła, wsuwając cienkie macki w różne szpary, zagłębienia w podłodze piwnicy, szczeliny w ścianach, dołki w wilgotnej ziemi. Chrząszcze, larwy, dżdżownice. Nie pamiętając już nazw spożywała je z zapałem.
Szybko jednakże wyjadła insekty i robaki w promieniu dziesięciu jardów wokół domu. Potrzebowała konkretniejszego posiłku.
Wrzała i kipiała jakby zmuszając amorficzne tkanki do przybrania kształtu, w którym mogłaby opuścić piwnicę i poszukać łupu.
Ale nie miała pamięci, w której przechowywałaby wspomnienie dawnych form i nie odczuwała widać dość silnego pragnienia, by narzucić sobie nową postać.
Ta galaretowata masa, pozbawiona nawet nikłego poczucia tożsamości, zachowała jednak zdolność przekształcenia się. Nagle w tej płynnej masie pojawiły się liczne i bezzębne usta bez warg, wydały dźwięk, właściwie nieuchwytny dla ludzkiego ucha. W tej ruderze nad piwnicą we wszystkich pomieszczeniach zadomowiły się myszy, biegały i skubały jedzenie, budowały gniazda. Gdy z piwnicy dobiegło to wołanie, zatrzymały się jak na komendę. Istota wyczuła ich obecność, traktując je wyłącznie jak ciepłe masy żywego mięsa. Pożywienia. Paliwa. Pragnęła ich. Potrzebowała ich.
Przywoływała je dziwacznymi nieartykułowanymi dźwiękami.
W każdym zakątku domu myszy spłoszyły się. Ocierały pyszczki łapkami, jakby przedzierały się przez pajęczyny i teraz próbowały oczyścić futerko z tych lepkich, cieniutkich pasemek.
Na strychu żyło stadko ośmiu nietoperzy. One również zareagowały na to naglące wezwanie. Oderwały się od belek i fruwały jak oszalałe o mało nie rozbijając się o ściany czy siebie nawzajem.
Ale ani myszy, ani ptaki nie zeszły do istoty ukrytej w piwnicy. Wezwanie, choć dotarło do zwierzątek, nie odniosło spodziewanego skutku.
Bezkształtny stwór zamilkł.
Jego rozliczne usta zamknęły się.
Nietoperze na strychu powróciły na miejsca.
Myszy czaiły się chwilę, jakby w szoku, po czym wróciły do zajęć.
Po kilku minutach zmieniająca się bestia spróbowała raz jeszcze przywołać je, tym razem wydając bardziej wabiące dźwięki, wciąż niesłyszalne dla ludzi.
Nietoperze znowu fruwały po strychu z taką wrzawą, że przypadkowy obserwator mógłby pomyśleć, iż są ich setki. Uderzały skrzydłami głośniej niż ulewny deszcz o przeciekający dach.
Myszy uniosły się na tylnych łapkach. Te na parterze, blisko źródła dźwięku, drżały gwałtownie, jakby ujrzały szczerzącego zęby kota.
Nietoperze z potwornym skrzekiem runęły przez dziurę w podłodze strychu do pustego pokoju na pierwszym piętrze, gdzie zataczały koła, wznosiły się i opadały bez końca.
Dwie myszy na parterze ruszyły do kuchni, gdzie drzwi do piwnicy stały otworem. Ale obydwie zatrzymały się na progu, przestraszone i zagubione.