Выбрать главу

Dora zaniepokoiła się, gdy około czwartej pięćdziesiąt pięć jeszcze nikt nie wyszedł z firmy. W budynku było dziwnie cicho, choć setki ludzi pracowały w biurach i laboratoriach na parterze i dwóch piętrach. Prawdę powiedziawszy, gmach wydawał się wyludniony.

O piątej Dora postanowiła sprawdzić, co się dzieje. Opuściwszy stanowisko przy recepcji, udała się na koniec tego dużego marmurowego hallu i przeszła do skromniejszego korytarza, z podłogą wyłożoną winylowymi płytkami i biurami po obu stronach. Zajrzała do pierwszego pokoju z lewej strony, gdzie pracowało osiem kobiet, będących do dyspozycji szefów mniejszych wydziałów, którzy nie mieli osobistych sekretarek.

Wszystkie siedziały przy komputerach. W tym fluorescencyjnym oświetleniu bez trudu dostrzegała, że ich ciała łączyły się z maszynami.

W ostatnich tygodniach Dora odczuwała jedynie strach. Sądziła, że poznała już wszystkie jego odcienie i natężenia. Ale tak upiornego lęku jak teraz nie doświadczyła wcześniej.

Połyskliwy przewód wystrzelił ze ściany po prawej ręce Dory. Był bardziej metaliczny niż pozostałe, choć ociekał żółtawym śluzem. Ruszył w stronę jednej z sekretarek i bezkrwawo wkręcił się w tył jej głowy. Z czaszki innej kobiety wystrzeliła następna sonda i uniosła się jak wąż tańczący w takt fletu zaklinacza. Zatrzymała się na chwilę, po czym z ogromną prędkością pomknęła w stronę sufitu, przeniknęła przez jedną z płyt wyciszających i zniknęła gdzieś w pokojach na górze.

Dora zrozumiała, że wszystkie komputery i ludzie zatrudnieni w New Wave połączyli się jakoś w jedną całość, nierozerwalnie związaną z budynkiem. Chciała uciekać, ale nie mogła poruszyć się może dlatego, że zdawała sobie sprawę, iż każda próba ucieczki skazana jest na niepowodzenie.

Chwilę później została włączona do systemu.

Betsy Soldonna starannie przyklejała ogłoszenie na ścianie za biurkiem w bibliotece miejskiej w Moonlight Cove. Dotyczyło Fascynującego Tygodnia Fikcji, kampanii zachęcającej dzieci do czytania książek.

Była asystentką bibliotekarki, ale we wtorki szefowa Cora Danker miała wolne. Lubiła Corę, ale chętnie zostawała sama. Cora była okropną gadułą, bez przerwy plotkowała albo nudziła na temat swoich ulubionych programów w TV. Betsy, od lat zagorzały bibliofil z obsesyjną wręcz miłością do książek, z zachwytem rozmawiałaby bez końca o lekturach, ale Cora, choć szefowa biblioteki, bardzo mało czytała.

Betsy oderwała z rolki czwarty kawałek taśmy klejącej i przymocowała do ściany ostatni róg plakatu. Cofnęła się o krok, by podziwiać pracę.

Była dumna ze swego skromnego talentu artystycznego. Narysowała chłopca i dziewczynkę z książkami w rękach, którzy z wytrzeszczonymi oczyma wpatrywali się w otwarte strony, a włosy stały im dęba. Brwi dziewczynki i uszy chłopca zdawały się odrywać od twarzy. Nad nimi widniał napis: KSIĄŻKI TO DOMY RADOŚCI PEŁNE DRESZCZU I DZIWNOŚCI.

Z tyłu, zza półek z książkami w końcu biblioteki, dobiegł dziwny odgłos – pomruk, duszący kaszel, a po chwili jakby warknięcie. Następnie bez wątpienia rozległ się łoskot książek spadających z regału na podłogę.

W bibliotece był jeszcze Dale Foy, emeryt, który przedtem pracował jako kasjer w supermarkecie Lucky. Zawsze szukał nowych autorów thrillerów i narzekał, że żaden nie jest tak dobry jak stare wygi. Myślał raczej o Johnie Buchanie, a nie R. L. Stevensonie.

Nagle przyszła jej do głowy okropna myśl, że pan Foy dostał ataku serca i tak bełkotliwie wzywał ją na pomoc, i że zwalił książki chwytając się półek. Oczami wyobraźni widziała, jak zwija się w agonii, z posiniałą twarzą i krwawą pianą na ustach…

Lata czytania wyostrzyły jej wyobraźnię, aż stała się równie ostra jak brzytwa z doskonałej niemieckiej stali.

Wybiegła zza biurka i ruszyła wzdłuż wysokich regałów.

– Panie Foy, czy wszystko w porządku?

Dotarła do rozwalonych książek, ale nie znalazła go. Zdziwiona odwróciła się, by udać się z powrotem do biurka, a za nią stał jednak pan Foy. Tak zmieniony, że nawet w swej bujnej wyobraźni Betsy nie wymyśliłaby takiej istoty, ani tego, co chciał z nią uczynić. Mijały minuty pełne niespodzianek jak w setkach książek, które przeczytała, tyle że zabrakło szczęśliwego zakończenia.

Ciemne, burzowe chmury nad Moonlight Cove potęgowały zmierzch, a całe miasto zdawało się świętować Fascynujący Tydzień Fikcji, który właśnie trwał w bibliotece. Ten zamierający dzień był dla wielu pełen dreszczy i tajemnic, niczym gabinet osobliwości w najbardziej makabrycznym wesołym miasteczku, jakie kiedykolwiek rozbiło namioty.

37

Sam oświetlił latarką strych. Na podłodze z surowych desek nie było nic z wyjątkiem ton kurzu, pajęczyn i mnóstwa wysuszonych pszczół, które zbudowały gniazda pod belkami, a potem zginęły w wyniku jakiejś zarazy albo po prostu ich życie dobiegło kresu. Zadowolony, wrócił do klapy w podłodze i zszedł po drabinie do garderoby przy sypialni Harry’ego na drugim piętrze. Wcześniej usunęli ubrania, by otworzyć klapę na strych i spuścić składaną drabinę.

Tessa, Chrissie, Harry i Moose czekali na niego w ciemnej sypialni.

– Owszem, może być – stwierdził Sam.

– Ostatni raz właziłem tam przed wojną – powiedział Harry.

– Trochę brudu, kilka pająków, ale dobra kryjówka. O ile przyjdą po ciebie wcześniej i znajdą pusty dom, nigdy nie pomyślą o strychu. No bo jak wgramoliłby się tam sparaliżowany człowiek?

Sam nie był pewien, czy wierzy w to, co mówi. Ale dla własnego i Harry’ego spokoju – chciał wierzyć.

– Mogę zabrać Moose’a? – spytał Harry.

– Weź strzelbę, o której wspominałeś, ale nie psa – wtrąciła Tessa. – Choć jest dobrze wytresowany, może zaszczekać w nieodpowiednim momencie.

– Czy Moose będzie bezpieczny tu na dole… kiedy oni przyjdą? – zastanawiała się Chrissie.

– Na pewno tak – powiedział Sam. – Nie zależy im na psach, tylko na ludziach.

– Lepiej wnieśmy Harry’ego na górę – powiedziała Tessa. – Wkrótce musimy wyjść.

Sypialnia wypełniła się cieniami niemal tak szybko, jak kieliszek krwawoczerwonym winem.

CZĘŚĆ TRZECIA. NOC NALEŻY DO NICH

Montgomery powiedział mi, że Prawo… stawało się

dziwnie nieskuteczne wraz z zapadnięciem nocy; że

wówczas zwierzęta pokazywały swą siłę; duch

przygody budził się w nich o zmroku; zdobywały się

na czyny, o których nie śniły w świetle dnia.

H. G. WELLS

„WYSPA DR. MOREAU”

1

Na zarośniętych wzgórzach wokół opuszczonej Kolonii Ikara susły, myszy polne, króliki i lisy wygrzebały się z nor i drżały na deszczu, nasłuchując. W dwóch pobliskich zagajnikach, gdzie rosły sosny, gumowce i nagie jesienne brzozy, znieruchomiały wiewiórki i szopy.

Ptaki zareagowały pierwsze. Pomimo deszczu sfrunęły z gniazd skrytych w koronach drzew, w rozpadającej się stodole i pod zniszczonymi okapami domu. Kracząc i skrzecząc wzniosły się spiralą w górę, zniżyły i zanurkowały, po czym pofrunęły prosto w stronę domu. Szpaki, strzyżyki, wrony, sowy i jastrzębie nadleciały w hałaśliwej i trzepoczącej gromadzie. Niektóre uderzały uparcie o ściany, aż skręciły sobie łebki lub połamały skrzydełka i spadły na ziemię, gdzie rzucały się, popiskiwały i wyczerpane zdychały.