Выбрать главу

W myślach układała książkę o swoich przygodach: Chrissie była zwinna, pomysłowa i bystra. Ciemność nie przerażała jej bardziej niż myśl o potwornych prześladowcach. Cóż to za dziewczyna!

Po chwili zbliżyła się do zbocza, skąd mogła skierować się na zachód ku morzu lub na wschód w stronę szosy. Niewielu ludzi mieszkało w tej okolicy, oddalonej o dwie mile od Moonlight Cove, a jeszcze mniej nad brzegiem oceanu, gdzie prawo stanowe zakazywało budowy domów. Miała więc równie małe szansę znalezienia pomocy w pobliżu Pacyfiku, co przy szosie, którą Tucker prawdopodobnie patrolował w swojej hondzie.

W panice pokonała ostatnie sto stóp zbocza. Drzewa ustąpiły miejsca niedostępnej plątaninie zarośli nazywanych chaparral. Dygocąc przedzierała się przez rosnące tu również gęste paprocie, ponieważ wydawało się jej, że chwytają ją dziesiątki małych dłoni.

Płytki strumień przecinał dno wąwozu. Chrissie zatrzymała się przy brzegu, by złapać oddech. Większa część koryta była sucha. O tej porze roku płynęła leniwie środkiem strużka wody o głębokości zaledwie kilku cali, połyskując tajemniczo w świetle księżyca.

Noc była bezwietrzna.

Wokół panowała przejmująca cisza.

Dziewczynka skuliła się z zimna. Dżinsy i flanelowa koszula w niebieską kratę były odpowiednim ubraniem na rześki październikowy dzień, a nie na chłodną, wilgotną jesienną noc.

Zmarznięta, zdyszana i przestraszona nie wiedziała, co dalej. Wściekała się na własną słabość. We wspaniałych powieściach przygodowych Andre Norton nieustraszone młode dziewczyny przetrwały znacznie dłuższe pogonie, większe chłody i inne niedogodności, zawsze też podejmowały szybkie i trafne decyzje.

Wspomnienie tych bohaterek jakby zdopingowało Chrissie. Przebrnąwszy około dziesięciu stóp po gliniastej ziemi, którą spłukały ze wzgórz ulewne jesienne deszcze, usiłowała przeskoczyć strumyk. Wylądowała z pluskiem w wodzie mocząc tenisówki.

Szła jednak dalej po tej glinie, przywierającej do mokrych butów, aż przedostała się na drugi brzeg, skąd ruszyła na południe wspinając się po ścianie wąwozu ku następnej połaci lasu.

Wchodziła na nieznany teren bez obawy, że zabłądzi. Odróżniała kierunki geograficzne po ruchu nadciągającej mgły i pozycji księżyca. Zmierzała z grubsza na południe. Tylko mila dzieliła ją od kilkudziesięciu domów na rozległym obszarze New Wave Microtechnology między stajniami a Moonlight Cove, gdzie liczyła na pomoc.

Wtedy dopiero zaczną się prawdziwe kłopoty. Będzie musiała kogoś przekonać, że jej rodzice zmienili się, że zawładnął nimi jakiś duch… dziwna moc. I że chcieli przeobrazić ją, Chrissie, w taką samą istotę.

No tak, pomyślała, powodzenia.

Była bystra, odpowiedzialna, potrafiła wysłowić się, ale kto uwierzy jedenastolatce? Nie żywiła żadnych złudzeń. Ktoś wysłucha ją, pokiwa głową i uśmiechnie się, po czym wezwie rodziców…

Muszę spróbować, powiedziała sobie, wspinając się na zbocze wąwozu. Poddać się? Za nic.

Z tyłu, w odległości kilkuset jardów, wysoko na przeciwległym stoku, z którego niedawno schodziła, coś wrzasnęło przeraźliwie. To nie był ani ludzki, ani zwierzęcy krzyk. Odpowiedziały mu inne przeraźliwe nawoływania.

Chrissie przystanęła na stromej ścieżce pod baldachimem słodko pachnących sosnowych gałęzi. Obejrzała się i słuchała, jak prześladowcy zawodzą płaczliwie niczym stado zwierząt groźniejszych od kojotów… Wydawali zimny, przenikający aż do szpiku kości dźwięk.

To wycie prawdopodobnie oznaczało pewność siebie: przekonani, że ją złapią, już nie zachowywali się cicho.

– Czym jesteście? – wyszeptała.

Podejrzewała, że widzą w ciemności jak koty.

Czy wywęszą ją jak psy?

Serce zaczęło jej walić aż do bólu.

Czując się krucha i samotna ruszyła pod górę ku południowej krawędzi wąwozu.

9

U wylotu Ocean Avenue Tessa Lockland przez pusty parking weszła na miejską plażę. Znad Pacyfiku powiewała chłodna nocna bryza, więc była zadowolona, że włożyła spodnie, wełniany sweter i skórzaną marynarkę.

Stąpała po miękkim piachu ku ciemnemu brzegowi. Minęła wysoki cyprys, tak ukształtowany przez oceaniczne wiatry, że przypominał abstrakcyjną rzeźbę o wygiętych liniach i płynnym kształcie. Zatrzymawszy się tuż nad wodą spoglądała na zachód. Księżyc świecił zbyt słabo, by rozjaśnić rozległą, falującą toń. Widziała jedynie najbliższe fale o spienionych grzywach, napływające z mrocznej dali.

Próbowała wyobrazić sobie siostrę na tej pustej plaży, łykającą kilkadziesiąt pastylek valium, następnie rozbierającą się i skaczącą do zimnego morza. Wykluczone, Janice nie zrobiłaby tego. Coraz bardziej przekonana, że we władzach Moonlight Cove zasiadają głupcy albo kłamcy ruszyła powoli brzegiem na południe. W perłowym blasku księżyca przyglądała się plaży, cyprysom rosnącym z dala od siebie i zniszczonym przez czas skałom. Nie szukała śladów tragedii, gdyż te dawno zatarły już wiatr i przypływ. Miała jednak nadzieję, że sam nocny krajobraz – ciemność, zimny wiatr i arabeski tworzone przez gęstniejącą mgłę – natchnie ją i pozwoli wyjaśnić, co naprawdę stało się z Janice.

Była filmowcem-dokumentalistą i zawsze w plenerze rozwiewała swoje wątpliwości związane ze scenariuszem.

Na przykład gdy planowała nakręcić film podróżniczy, to kilka dni chodziła bez celu po Singapurze, Hongkongu czy Rio, co było cenniejsze od tysięcy godzin spędzonych na lekturze i dyskusjach z ekipą.

Przeszła niewiele ponad dwieście stóp i usłyszawszy przenikliwy krzyk, aż stanęła. Dobiegał z oddali to głośniejszy, to cichszy, a potem zamarł.

Przeszyły ją dreszcze bynajmniej nie wywołane rześkim, październikowym powietrzem. Zastanawiała się nad tym odgłosem podobnym do wycia psa czy przeraźliwego kociego miauczenia. Była pewna, że domowe zwierzęta nie wydają takich dźwięków i – o ile orientowała się również pumy nie włóczyły się po nabrzeżnych wzgórzach w pobliżu Moonlight Cove.

Już miała ruszyć dalej, gdy tajemniczy okrzyk znowu rozległ się w nocnej ciszy. Najwyraźniej pobrzmiewał ze szczytu urwiska nad plażą. Tym razem skowyt był dłuższy i bardziej gardłowy. Może ktoś mieszkający w pobliżu trzymał w klatce groźne zwierzę: wilka albo pumę, niespotykaną na północnym wybrzeżu.

Takie wyjaśnienie nie zadowoliło jej. Ten dziwnie znajomy krzyk nie miał nic wspólnego z wilkiem ani pumą. Nadaremnie czekała na następne nawoływania.

Mgła gęstniała, a ciężka chmura zakryła połowę księżyca. Pociemniało.

Uznawszy, że lepiej pozna okolicę w świetle poranka, zawróciła w stronę otulonych mgłą latarni ulicznych u podnóża Ocean Avenue. Niemal biegiem opuściła plażę, przecięła parking i znalazła się na ulicy, dysząc z wysiłku. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak pędziła.

10

Thomas Shaddack unosił się w nieprzeniknionej ciemności, nie czując swego ciężaru, ciepła ani zimna, nie reagując na żadne bodźce. Zdawało mu się, że jest pozbawiony kończyn, mięśni i kości, słowem – wszelkiej cielesności. Tylko z zakamarków umysłu docierało do niego, że jednak jest człowiekiem – wysokim jak drąg, ważącym sto sześćdziesiąt pięć funtów, szczupłym i kościstym facetem o pociągłej twarzy, krzaczastych brwiach i jasno-brązowych oczach.

Uświadamiał sobie mgliście, że nagi unosi się w supernowoczesnej komorze, przypominającej duże stalowe płuco. Nisko umieszczona żarówka była wyłączona, również ściany zbiornika nie przepuszczały żadnego światła. Shaddack unosił się w dziesięcioprocentowym roztworze siarczanu magnezu na głębokości kilku stóp, zapewniającym maksimum pławności. Kontrolowana przez komputer – jak pozostałe elementy otoczenia – temperatura wody oscylowała między 93°F a 98°F, gdyż wówczas pływające ciało prawie nie reaguje na przyciąganie ziemskie i różnica między. ciepłotą organizmu oraz cieczy jest niewielka.