Znów ślizgała się. Dno w tunelu było o wiele bardziej gładkie niż w kamiennym kanale, jakby na betonie rósł mech. Tessa próbowała wbić w podłoże obcasy butów.
Sam klął pod nosem. Chrissie kaszlała i krztusiła się.
Woda podniosła się do prawie dwudziestu cali.
Lina napięła się mocno, a po chwili całkowicie rozluźniła.
Tessa pomyślała, że sznur pękł, a Sam i Chrissie zostali porwani w głąb tunelu.
Szmer, chlupot, plusk potoku odbijał się wielokrotnym echem od ścian i serce Tessy waliło tak głośno, aż słyszała je, ale słyszała również krzyki porwanych przez wodę przyjaciół. Na jedną okropną chwilę zamilkli obydwoje.
Potem Chrissie znów zakaszlała, na szczęście gdzieś blisko.
Zapłonęło światło latarki, którą Sam przysłaniał dłonią.
Chrissie przywarła plecami i rękami do ściany tunelu, chroniąc się przed najsilniejszym prądem.
Sam stał w szerokim rozkroku. Woda kłębiła się i pieniła wokół jego nóg. Odwrócił się. Patrzył teraz w stronę wejścia do tunelu.
Na szczęście lina nie pękła, a napięcie zelżało, ponieważ Sam i Chrissie odzyskali równowagę.
– Wszystko w porządku? – szepnął Sam do dziewczynki.
Kiwnęła głową, wciąż krztusząc się brudną wodą. Wykrzywiła twarz z obrzydzenia, splunęła kilka razy i w końcu wydobyła z siebie:
– mhm.
Sam spojrzał na Tessę:
– Okay?
Zatkało ją, jakby miała kamień w gardle. Przełknęła ślinę i chwilę mrugała powiekami, aż w końcu poczuła ogromną ulgę, uwalniając się od nieznośnego ucisku w piersi. Wreszcie wydukała:
– Okay. Tak. Okay.
6
Sam odprężył się, gdy już bez żadnych przygód dobrnęli do końca kanału. Uszczęśliwiony patrzył w niebo. Właściwie mało co widział w gęstej mgle, ale to był nic nie znaczący szczegół. Odczuwał ulgę na otwartej przestrzeni, choć wciąż tkwił po kolana w zamulonej wodzie.
Znaleźli się teraz w najprawdziwszej rzece. Albo na wzgórzach na wschodnim krańcu miasta padał tak rzęsisty deszcz, albo przerwała się gdzieś tama. Woda sięgała już Samowi do uda, Chrissie zaś prawie do pasa. Strumień wypływający z kanału uderzał ich w plecy z taką siłą, że ledwo utrzymywali równowagę.
Odwróciwszy się przyciągnął do siebie dziewczynkę.
– Od tej chwili będę cię mocno trzymał.
Skinęła głową.
Noc była grobowo ciemna i nawet z odległości kilku cali widział jedynie niewyraźne zarysy jej twarzy. Spojrzawszy na Tessę stojącą kilka stóp dalej, zobaczył jedynie czarny nieokreślony kształt.
Ściskając mocno Chrissie popatrzył przed siebie.
Tunel biegł pod dwoma kolejnymi skrzyżowaniami, po czym ścieki znowu wypływały do odkrytego kanału, co Harry zapamiętał z dziecinnych czasów, kiedy to wbrew zakazom rodziców bawił się w tym wodnym raju i powiedział im o tym. Dzięki Bogu za nieposłuszne dzieci.
Ten odcinek przechodził w betonowy tunel przy następnym skrzyżowaniu i – według Harry’ego – kończył się przy wlocie do długiego ścieku na zachodnim krańcu miasta. Przypuszczalnie na odcinku ostatnich dziesięciu stóp znajdował się rząd żelaznych prętów z dwunastocalowymi prześwitami, sięgających stropu, przez które przepływały tylko woda i mniejsze przedmioty. A zatem nie istniało niebezpieczeństwo, że prąd poniesie ich w dół przez dwieście stóp aż do wylotu.
Ale Sam nie chciał ryzykować. Nie mogli sobie pozwolić na kolejne wywrotki.
Przez całe życie czuł, że sprawia ludziom zawód. Choć miał tylko siedem lat, gdy w wypadku zginęła jego matka, zawsze zżerało go poczucie winy, że nie uratował jej pomimo młodego wieku i tego, że razem z nią był uwięziony we wraku samochodu. A potem zawsze rozczarowywał tego pijanego, podłego, żałosnego sukinsyna – ojca – i cierpiał strasznie z powodu swej klęski. Czuł, jak Harry, że zawiódł ludzi z Wietnamu, choć decyzję o porzuceniu ich na pastwę losu podjęły władze na wysokim szczeblu, na co nie miał wpływu. Żaden z dwóch agentów FBI, którzy ponieśli śmierć w jego obecności, nie zginął przez niego, a jednak czuł, że wobec nich także nawalił. Zawiódł w jakimś sensie Karen, choć wszyscy przekonywali go, że jest szalony sądząc, że ponosi jakąkolwiek odpowiedzialność za jej chorobę. Jego zaś dręczyła myśl, że kochając ją bardziej, siłą woli przezwyciężyłby raka. I Bóg świadkiem, że zawiódł swego syna, Scotta.
Chrissie ścisnęła go za rękę.
Odwzajemnił jej uścisk.
Wydawała się taka mała.
Wcześniej tego dnia rozmawiali w kuchni Harry’ego o odpowiedzialności. A teraz nagle uświadomił sobie, że jego poczucie odpowiedzialności graniczyło z obsesją, ale nadal zgadzał się z Harrym: nigdy dość poświęcenia dla innych, zwłaszcza przyjaciół i rodziny. Nie przypuszczał, że będzie roztrząsał kluczowe zagadnienie życia stojąc niemal po pas w błotnistej wodzie w kanale odpływowym podczas ucieczki przed tajemniczym wrogiem, ale tak właśnie było.
Nieoczekiwanie zdał sobie sprawę, że to wcale nie problem odpowiedzialności tak go nęka, nie, na Boga, lecz brak umiejętności radzenia sobie z niepowodzeniem. Wszyscy ludzie doznawali od czasu do czasu porażek i często naprawdę decydowało o tym zrządzenie losu. W takiej sytuacji człowiek nie tylko musiał nadal działać, ale również cieszyć się ową kontynuacją. Klęska nie mogła pozbawić go radości życia. To byłoby bluźnierstwem, jeśli wierzyło się w Boga – i po prostu głupie, jeśli nie stało wiary. To tak, jakby powiedzieć sobie: „Ludzie upadają, ale ja nie powinienem, ponieważ jestem czymś więcej niż człowiekiem, jestem gdzieś między aniołami i Bogiem”. Zrozumiał, że stracił Scotta, ponieważ wyzbył się miłości życia. Nie umiał już dzielić się z chłopcem wszystkim, co naprawdę miało znaczenie i w porę nie umiał zapobiec nihilizmowi syna.
W tym momencie, gdyby policzył powody dla których warto żyć, lista zawierałaby więcej niż cztery pozycje. Byłyby ich setki. Tysiące.
Zrozumiał to wszystko w jednej chwili, trzymając dłoń Chrissie, jakby czas uległ jakiemuś kaprysowi względności. Uświadomił sobie, że gdyby coś stało się z dziewczynką albo Tessą, a on wyplątałby się z tej całej historii, nie potrafiłby cieszyć się swoim wybawieniem i żyć dalej. Choć sytuacja była kiepska, a nadzieja niewielka. Sam radował się, nieomal śmiejąc się na głos. Żywy koszmar, jakiego doświadczali w Moonlight Cove, wstrząsnął nim głęboko, uświadamiając z całą brutalnością ważne prawdy, prawdy tak proste, że już dawno powinien dostrzec je przez długie lata cierpienia. Ale teraz przyjął z wdzięcznością. Może prawda wydaje się oczywista dopiero wtedy, gdy już się ją znalazło.