No dobrze, okay, może i żyłby dalej zawiódłszy innych, nawet straciwszy Chrissie i Tessę – ale, do cholery, nie zamierzał ich tracić. Niech go diabli, jeśli dopuści do tego.
Niech go diabli.
Ściskając dłoń Chrissie ostrożnie posuwał się wzdłuż kamiennego kanału, błogosławiąc wolne od śliskiego mchu dno. Woda była dość głęboka, więc czując się trochę niepewnie, zamiast stawiać stopy, sunął nogami po dnie.
Po niespełna minucie dotarli do żelaznych prętów wmurowanych w ścianę kanału. Tessa przyłączyła do nich i chwilę stali tam trzymając się tych szczebli, wdzięczni za oparcie.
Nieco później, gdy deszcz nagle zelżał, Sam był gotowy ruszyć dalej. Ostrożnie, by nie nadepnąć na rękę Tessy albo Chrissie, wspiął się po kilku szczeblach i wyjrzał na ulicę.
Nic nie poruszało się, z wyjątkiem mgły.
Ten odcinek otwartego kanału okrążał Centralną Szkołę w Moonlight Cove. Boisko do lekkiej atletyki znajdowało się zaledwie kilka stóp dalej, a za nim majaczył w ciemności i mgle budynek szkolny, oświetlony jedynie na zewnątrz przez kilka słabych lamp.
Teren otoczono parkanem o wysokości dziewięciu stóp. Ale Sam nie przejmował się tym. W ogrodzeniach zawsze były bramy.
7
Harry czekał na strychu, pełen nadziei i najgorszych przeczuć. Siedział oparty o ścianę w długiej nie oświetlonej izbie w najodleglejszym kącie od włazu. W tym pustym pomieszczeniu nie było żadnej osłony.
Ale gdyby ktoś posunął się tak daleko, by opróżnić garderobę przy głównej sypialni, odsunąć klapę, spuścić składane schodki i rozejrzeć się, może nie spenetrowałby dokładnie każdego zakątka w pomieszczeniu. Zobaczywszy nagie deski i uciekające pająki przy pierwszym błysku latarki, może wycofałby się.
Bzdura. Każdy, kto zada sobie trud i dotrze na strych, przeszuka go. Ale uczepił się tej zgoła absurdalnej myśli, wedle swej życiowej zasady: niech żywi nie tracą nadziei. Potrafił przyrządzić treściwą zupę z najbardziej wodnistej cieczy, ponieważ przez połowę życia właśnie nadzieja podtrzymywała go na duchu.
Było mu dość wygodnie. Przygotował się do przebywania na zimnym strychu. Korzystając z pomocy Sama nałożył wełniane skarpety, ciepłe spodnie i dwa swetry.
Zabawne, jak wielu ludzi sądziło, że sparaliżowany człowiek nie ma żadnego czucia. Niekiedy tak rzeczywiście zdarzało się.
Ale były tysiące rodzajów uszkodzenia kręgosłupa. Gdy nie doszło do całkowitego zniszczenia rdzenia kręgowego, chory odbierał wiele bodźców.
Harry, choć stracił zupełnie władzę w ręce oraz jednej nodze i prawie całkowicie w drugiej, wciąż odczuwał ciepło i gorąco. Gdy coś go ukłuło, odbierał to jak lekki ucisk.
Bez wątpienia fizycznie odczuwał znacznie mniej niż jako pełnosprawny mężczyzna. Ale nie wszystkie uczucia były natury fizycznej. Zapewne tylko nieliczni uwierzyliby mu, że kalectwo naprawdę wzbogaciło jego życie emocjonalne. Z konieczności stał się odludkiem, jednak wynagradzał sobie tę samotność. Pomogły mu książki. Otworzyły przed nim świat. I teleskop. Ale to przede wszystkim dzięki niezłomnej chęci życia zachował zdrowy umysł i serce.
Zdmuchnie świecę bez goryczy, jeśli nastały jego ostatnie godziny. Żałował tego, co stracił, ale co ważniejsze, cieszył się z tego, co zachował. W ostatecznym rozrachunku ocenił, że wiódł na ogół dobre i wartościowe życie.
Miał przy sobie broń. Rewolwer kaliber 0.45 i pistolet 0.38. Gdyby szukali go na strychu, najpierw wystrzela magazynek z pistoletu, a potem uraczy ich pociskami z rewolweru, wszystkimi z wyjątkiem jednego. Ostatni zachowa dla siebie.
Nie potrzebował zapasowej amunicji. W sytuacji kryzysowej człowiek z jedną sprawną ręką nie był w stanie załadować broni na tyle szybko, by cały wysiłek nie przerodził się w komiczną klęskę.
Walenie deszczu o dach osłabło. Zastanawiał się, czy to kolejna przerwa w burzy, czy ulewa kończy się na dobre.
Chciałby znów zobaczyć słońce.
Bardziej martwił się o Moose’a niż o siebie. Biedne psisko siedziało na dole osamotnione. Liczył na to, że Zjawy albo ich twórcy nie skrzywdzą poczciwiny. A gdyby dotarli aż na strych i zmusili go do strzelenia sobie w łeb, miał nadzieję, że Moose rychło znajdzie dobry dom.
8
Krążącemu po ulicach Lomanowi, Moonlight Cove wydawało się wymarłe i jednocześnie tętniące życiem.
Na zewnątrz przypominało pustą skorupę, czy wypalone przez słońce wymarłe miasto gdzieś w sercu Mohave. Sklepy, bary i restauracje były zamknięte. Nawet w zwykle zatłoczonej knajpie Perezów zaciągnięto zasłony. Nikt nie miał zamiaru jej otwierać.
Na chodnikach poruszały się tylko piesze patrole i zespoły przeprowadzające konwersję, a jezdnie należały do radiowozów i dwuosobowych patroli w prywatnych samochodach.
A jednak miasto wrzało swoistym życiem. Kilkakrotnie dostrzegł dziwne, zwinne postaci przemykające ukradkiem we mgle, ale o wiele śmielej niż w poprzednie noce. Gdy zatrzymał się albo zwalniał, by przyjrzeć się tym maruderom, niektórzy z nich też przystawali w głębokim cieniu i wpatrywali się w niego nienawistnymi, żółtymi, zielonymi lub krwawymi oczyma, jakby chcieli wywlec go z radiowozu, zanim odjedzie. Przyglądając się im pragnął zostawić wóz, zrzucić ubranie a wraz z nim ograniczenia ludzkiej postaci i przyłączyć się do prostego świata łowów, jedzenia i rui. Jednak za każdym razem szybko odjeżdżał zanim oni – lub on – ulegli żywiołowi. Od czasu do czasu mijał domy, w których płonęły dziwaczne światła, a w oknach poruszały się tak groteskowe i niesamowite cienie, że serce zaczynało mu walić i dłonie wilgotniały, choć najprawdopodobniej znajdował się poza zasięgiem ich działania. Nie sprawdzał, jakież to istoty zamieszkują tam i co robią, ponieważ czuł, że przypominają Denny’ego i pod wieloma względami są niebezpieczniejsze od regresywnych.
Żył teraz w świecie pierwotnych i kosmicznych sił, monstrualnych stworów skradających się po nocy, gdzie ludzi zredukowano do roli bydła, a chrześcijański świat Boga zastąpiono wytworem sił zżeranych przez żądze, rozmiłowanych w okrucieństwie i nigdy niesytych władzy. W powietrzu, napływającej mgle, wśród ociekających wodą drzew, w ciemnych alejkach i nawet w żółtym blasku latarni przy głównej ulicy coś szeptało, że nic dobrego nie nastąpi tej nocy… ale może wydarzyć się wszystko inne, bez względu na to, jak będzie fantastyczne albo dziwaczne.
Przeczytał mnóstwo książek w ostatnich latach, między innymi powieści M. P. Lovercrafta, choć nie lubił go nawet w jednej setnej tak bardzo jak Louisa L’Amoura. Ten ostatni bowiem pisał o rzeczach realnych, podczas gdy Lovercraft uprawiał czystą fantastykę. Albo tak wówczas wydawało się Lomanowi. Teraz już wiedział, że człowiek jest zdolny stworzyć z otaczającej rzeczywistości piekło, o jakim obdarzeni nawet największą wyobraźnią pisarze mogą jedynie śnić.
Rozpacz i przerażenie, typowe dla książek Lovercrafta, zalewały Moonlight Cove strumieniami większymi, niż teraz strugi deszczu. Jadąc przez odmienione ulice, Loman trzymał w zasięgu ręki służbowy rewolwer na przednim siedzeniu.
Shaddack.
Musi znaleźć Shaddacka.
Zmierzając na południe wzdłuż Juniper zatrzymał się na skrzyżowaniu z Ocean Avenue.
W tym samym czasie przed znakiem stopu stanął inny radiowóz, dokładnie naprzeciwko Lomana.
Ocean Avenue była pusta. Opuściwszy szybę Loman przejechał powoli przez skrzyżowanie i zahamował przy tym radiowozie, w odległości jednej stopy.
Dzięki numerowi na drzwiach wywnioskował, że jest to samochód Neila Penniwortha. Ale nie zobaczył młodego funkcjonariusza. Dostrzegł coś, co mogło nim być niegdyś, coś w pewnym stopniu ludzkiego. Istota siedziała w blasku szybkościomierza i obrotomierza, ale głównie oświetlał ją ekran terminalu. Z czaszki Penniwortha wyrastały przewody podobne do tych, które wyskoczyły z czoła Denny’ego, by związać go ściślej z komputerem. W słabym świetle wydawało się, że jeden przechodził przez kierownicę i niknął w tablicy wskaźników, drugi zaś zwieszał się w kierunku komputera.