29
Z zewnątrz przez otwory wentylacyjne w okapach dobiegało na strych niesamowite wycie, najpierw pojedyncze, potem chór.
Brzmiało tak, jakby otwarły się na oścież bramy piekieł, a stwory z otchłani zalały Moonlight Cove.
Harry martwił się o Sama, Tessę i Chrissie.
Ludzie z zespołu dokonującego konwersji umocowali już drabinę. Jeden z nich wspinał się na strych.
Harry zastanawiał się, jak wyglądają. Czy to po prostu zwykli ludzie? – Stary doktor Fitz ze strzykawką i dwoma zastępcami szeryfa do pomocy? A może są ludźmi-maszynami, o których mówił Sam?
W otwartym włazie pokazał się doktor Worthy, najmłodszy lekarz w mieście.
Harry zastanawiał się, czy strzelić do niego, gdy ten stał jeszcze na drabinie. Ale nie używał broni od dwudziestu lat i nie chciał marnować cennej amunicji. Lepiej poczekać, aż zbliży się.
Worthy nie potrzebował latarki. Od razu spojrzał w najciemniejszy kąt, gdzie siedział Harry oparty o ścianę.
– Skąd wiedziałeś, że przyjdziemy, Harry?
– Intuicja kaleki – odpowiedział z sarkazmem.
Pośrodku strychu było na tyle wysoko, że Worthy wyprostował się. Wówczas Harry strzelił do niego dwukrotnie.
Za pierwszym razem chybił, ale druga kula trafiła w klatkę piersiową.
Worthy zwalił się ciężko na gołe deski. Leżał chwilę wstrząsany drgawkami, następnie usiadł, zakaszlał i podniósł się na nogi.
Na rozerwanej białej koszuli widniała krew. Tak poważnie ranny, a jednak wyzdrowiał w kilka sekund.
Harry przypomniał sobie, co Sam mówił o Coltrane’ach. Rozwal ich procesory.
Wycelował w głowę i znów wypalił dwa razy, ale strzelając z odległości około dwudziestu pięciu stóp pod fatalnym kątem, musiał chybić. Zawahał się. W magazynku zostały tylko cztery naboje.
Przez właz wchodził następny człowiek.
Harry strzelił, próbując strącić go w dół.
Tamten szedł dalej, niewzruszony.
Trzy ostatnie naboje.
Doktor Worthy odezwał się z bezpiecznej odległości:
– Harry, nie chcemy cię skrzywdzić. Projekt to niezła rzecz…
Głos mu zamarł. Przechylił głowę, jakby nasłuchiwał tych dzikich nawoływań wypełniających noc. Po twarzy przemknął mu dziwny wyraz tęsknoty, widoczny nawet w słabym świetle z włazu.
Otrząsnął się. Przypomniał sobie, że próbował sprzedać cudowny eliksir opornemu klientowi.
– To niezła rzecz, Harry. Zwłaszcza dla ciebie. Zaczniesz chodzić. Znów będziesz pełnosprawny, gdyż po Zmianie twoje ciało zregeneruje się. Uwolnisz się od paraliżu…
– Dzięki. Nie za tę cenę.
Worthy wzniósł ręce ku górze.
– Spójrz na mnie. Jaką cenę zapłaciłem, Harry?
– Może cenę duszy? – spytał.
Po drabinie wspinał się trzeci mężczyzna.
Ten drugi cały czas nasłuchiwał płaczliwych jęków, docierających na strych przez otwory wentylacyjne. Zacisnął zęby i szybko mrugał powiekami. Zakrył dłońmi twarz, jakby ogarnął go gwałtowny żal.
– Vanner, dobrze się czujesz? – spytał zaniepokojony Worthy.
Dłonie Vannera… zmieniły się. Nadgarstki nabrzmiały, palce wydłużyły się, a pod skórą rysowały się kości. Wszystko to trwało parę sekund. Gdy odjął ręce od twarzy, ukazała się szczęka wysunięta do przodu, jak u wilkołaka. Koszula pękła w szwach, gdy ciało zmieniło kształt. Zawarczał i błysnął zębami.
– …potrzebować – wycharczał -…potrzebować, potrzebować, chcieć, potrzebować.
– Nie – krzyknął Worthy.
Trzeci człowiek potoczył się po podłodze, przybierając jakąś owadzią, potwornie odrażającą postać.
Harry odruchowo opróżnił trzydziestkęósemkę strzelając do owadziej istoty, odrzucił broń na bok, chwycił rewolwer, znowu wypalił trzy razy i trafił w głowę. Stwór zaczął wierzgać, drgać, aż spadł w dół przez właz i już nie wrócił.
Vanner upodobnił się do wilkołaka. Wzorował się chyba na jakimś filmie, ponieważ jego wygląd wydawał się Harry’emu znajomy, jakby również oglądał ten film, ale teraz nie pamiętał tytułu. Vanner wrzasnął przenikliwie, odpowiadając istotom, których krzyki rozdzierały nocną ciszę.
Szarpiąc szaleńczo ubranie Worthy też zmieniał się w bestię, ale całkiem inną niż jego towarzysze. Było to jakieś groteskowe wcielenie obłąkańczych pragnień.
Harry’emu zostały tylko trzy pociski, z których jeden musiał zachować dla siebie.
30
Po przeżyciach w kanale Sam obiecał sobie, że nauczy się przegrywać, co nie wydawało się takie dobre w obecnej sytuacji.
Nie mógł zawieść, nie teraz, gdy odpowiadał za Tessę i Chrissie.
W ostateczności rzuci się na Shaddacka, gdy zauważy, że ten chce pociągnąć za spust.
Ale Shaddack wyglądał i zachowywał się jak szaleniec, więc mógł strzelić nieoczekiwanie w trakcie jednego z tych piskliwych, nerwowych chłopięcych wybuchów śmiechu.
– Zejdź ze stołka – zwrócił się do Sama.
– Co?
– Słyszysz dobrze, cholera, złaź. Kładź się, tam, albo pożałujesz jak diabli – wskazał miejsce końcem lufy. – No rób, co każę, już.
Sam wiedział, że ten obłąkaniec chce odseparować go od Chrissie i Tessy tylko po to, by go zastrzelić.
Jednak po chwili wahania spełnił żądanie, gdyż nie miał wyjścia. Przecisnął się między dwoma stołami i stanął na otwartej przestrzeni.
– Padnij – rozkazał Shaddack – chcę widzieć, jak płaszczysz się na podłodze.
Sam przyklęknął i wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki. Wyciągnął metalową płytkę, przy pomocy której otworzył zamek w domu Coltrane’ów, i odrzucił ją błyskawicznie.
Płytka przemknęła tuż nad podłogą w kierunku okna, aż trzasnęła w taboret i odbiła się z brzękiem od stołu.
Szaleniec skierował lufę Remingtona w stronę, skąd dobiegł hałas.
Z okrzykiem wściekłości zdeterminowany Sam runął na Shaddacka.
31
Tessa odciągnęła dziewczynkę od walczących mężczyzn pod ścianę blisko wyjścia. Miała nadzieję, że znalazły się poza linią ognia.
Sam dopadł broni, zanim Shaddack zdołał ochłonąć. Chwycił lufę lewą ręką, a słabszą pchnął go do tyłu, aż ten uderzył z impetem o stół laboratoryjny.
Krzyknął z bólu, a Sam mruknął z satysfakcji, jakby i on zmieniał się w stwora wyjącego po nocy.
Tessa zobaczyła, jak z całej siły kopnął Shaddacka prosto w krocze. Mężczyzna zawył.
– Dobrze – stwierdziła Chrissie z radością.
Gdy Shaddack dławił się, jęczał i skręcał bezwiednie z bólu, Sam wyrwał mu strzelbę i cofnął się o krok… Wówczas do pomieszczenia wszedł człowiek w policyjnym mundurze z karabinem w ręku.
– Nie! Rzuć broń. Shaddack jest mój.
32
Istota, która niegdyś była Vannerem, ruszyła do Harry’ego warcząc, a z pyska ciekła żółtawa ślina. Harry wypalił celnie dwa razy, ale nie zabił jej. Rany zamykały się na jego oczach. Został ostatni nabój.
…potrzebować, potrzebować…
Wsadził lufę swojej czterdziestkipiątki w usta, krztusząc się od rozgrzanej strzałami stali.
Odrażająca, wilkowata istota górowała nad nim. Miała ogromny łeb, nieproporcjonalny do reszty ciała, z wielką paszczą, z której wystawały nie wilcze, ale zakrzywione kły rekina. Vanner najwyraźniej chciał przekształcić się w coś bardziej morderczego i niszczycielskiego, niż kiedykolwiek śniła natura.