Выбрать главу

– Gdzie to jest? – spytał naczelnik bobrów.

– Niezbyt blisko – powiedziała uczciwie Klementyna. – Mniej więcej tam, gdzie jest jeziorko w środku tamtego drugiego lasu, tylko trochę w bok.

– Potwornie daleko! – skrzywił się naczelnik bobrów.

– Tak – zgodziła się Klementyna. – Bardzo mi przykro. Ale bez waszej pomocy leśniczy umrze. I w dodatku trzeba się pośpieszyć.

Bóbr przez chwilę rozważał sprawę.

– Czy nie można by poczekać z tym do przyszłego tygodnia? – spytał. – Po skończeniu tamy będziemy mieli chwilę wolnego czasu.

– Nie – powiedziała stanowczo Klementyna. – On nie może tak leżeć do przyszłego tygodnia. Pogoda jest nieodpowiednia.

Bobry, które słuchały całej rozmowy, zdziwiły się ogromnie. Pogoda wydawała im się przepiękna i do głowy by im nie przyszło, że komuś może się nie podobać. Przypomniały sobie, że ludzie mają różne dziwaczne właściwości, i prychnęły nosami w wodzie z wyraźną naganą.

Ich naczelnik westchnął ciężko.

– No cóż, jak trzeba, to trzeba – powiedział. – Dam ci kilku pomocników, powiedzmy sześciu. Czy nie można się tam dostać wodą?

Klementyna ucieszyła się szalenie, bo myślała najwyżej o dwóch. Sześć bobrów mogło przegryźć wielki konar prawie w jednej chwili.

– Ależ tak, można – powiedziała z ożywieniem. – Możecie tą rzeką dostać się aż do jeziorka Marianny. Będę tam czekała i zaprowadzę was dalej.

W dwie minuty później sześć bobrów wyruszyło wodą, a Klementyna lądem, wolniej już i spokojniej. Wiedziała, że zdąży do jeziorka Marianny przed nimi.

Powoli zbliżał się wieczór. Straszliwie zniecierpliwiona Marianna wskakiwała do wody i wyskakiwała z niej, nie mogąc się doczekać kolejnych wiadomości. Jako ostatnia była u niej kuna, która poprosiła o rybę i opowiedziała o kłopotach z konarem, o pożywieniu dla leśniczego, o wyprawie Klementyny po bobry i o wyprawie Kikusia po wilki. Mariannę zdumiała tym bez granic, a Matyldę zdenerwowała szaleńczo. Kikuś był jej siostrzeńcem. Kuna oddaliła się z rybą, a Matylda już zupełnie nie mogła ustać na miejscu, tak była wyprowadzona z równowagi. Tupała wszystkimi kopytkami i biegała po brzegu. Czekała na powrót Klementyny, niezdecydowana, cały czas wahając się, czy powiedzieć jej o wyprawie Kikusia, czy też ukryć przed nią to straszne wydarzenie.

Na szczęście Kikuś po przyprowadzeniu wilków był tak dumny z siebie, że musiał się pochwalić. Zostawił całe towarzystwo koło konara i popędził nad jeziorko. Pojawił się akurat w chwili, kiedy i Marianna, i Matylda prawie dostawały szału.

– Wreszcie!!! – wrzasnęła Marianna. – Co wy tam robicie tyle czasu, gdzie Pafnucy?!

– Kikusiu, jesteś! Żywy! – krzyknęła Matylda. – Boże, co za ulga! Czy nic ci się nie stało? Kuna mówiła, że poszedłeś do wilków!

– Poszedłem – przyświadczył Kikuś dumnie i z przejęciem. – Przyprowadziłem je do leśniczego. Już się położyły, żeby go ogrzewać.

– A Pafnucy? – krzyknęła Marianna.

– Pafnucy leży z drugiej strony – odparł Kikuś. Uszczęśliwiona jego widokiem, Matylda jeszcze nie mogła się uspokoić. Wypytywała go i wypytywała, i każdy szczegół kazała sobie powtarzać pięć razy. Kikuś zaczął już mieć trochę dosyć tych wilków i swojej wyprawy, kiedy wróciła Klementyna, zaledwie odrobinę zmęczona.

– Zaraz tu przypłyną bobry – powiedziała.

– Słuchaj, Kikuś był u wilków! – krzyknęła Matylda.

– Bobry! – ucieszyła się Marianna. – Nareszcie jacyś goście!

– Co…?! – krzyknęła z przerażeniem Klementyna.

– Bobry, sama mówisz…

– Nie, nie bobry, Kikuś…!

– Trzeba było sprowadzić wilki! – zawołała Matylda. – I Kikuś po nie poszedł!

– Boże…! – krzyknęła Klementyna. – Kikusiu…! Kikuś wyraźnie poczuł, że więcej do wilków nie pójdzie.

– No przecież mnie widzisz – powiedział niecierpliwie. – Jestem tutaj i nic mi się nie stało! I w ogóle mam wrażenie, że wilki zachowały się przyzwoicie. Przekonałem je, że powinny.

– I przestałeś się ich bać? – zainteresowała się Marianna. Kikuś aż się otrząsnął.

– No coś ty! Boję się ich w dalszym ciągu. Ale to tym bardziej!

Matylda i Klementyna uspokoiły się w końcu i przyznały, że Kikuś ma ogromną zasługę. Marianna była tego samego zdania. Rozmowę o wilkach, zasługach i odwadze przerwało dopiero przybycie bobrów.

Przepowiednie kuny nie sprawdziły się, bobry zdążyły przed wieczorem. Zaczynało się już jednakże zmierzchać, więc był to najwyższy czas. Klementyna przyprowadziła je na miejsce, gdzie wszyscy czekali z coraz większym zniecierpliwieniem i niepokojem.

Bobry obejrzały konar i od razu wiedziały, co należy z nim zrobić. Cztery zajęły się wielką ilością gałęzi do usunięcia, a dwa przystąpiły do przegryzania najgrubszej części. Skończyły całą pracę, zanim zapadła ciemność.

– Dziękujemy wam bardzo – powiedział Pafnucy z wdzięcznością. – To był jedyny ratunek i jak wspaniale to robicie!

– Drobnostka. Przegryzanie drzewa to jest dla nas przyjemność – odparły bobry i od razu wyruszyły w drogę powrotną, bo bardzo nie lubiły spać poza domem.

– No, to teraz do roboty! – zawołał Remigiusz. – Za chwilę będzie zupełnie ciemno. Gdzie dziki? Eudoksjusz!

– Już jesteśmy – powiedział Eudoksjusz. – Zjedliśmy trochę, żeby nabrać siły.

Pafnucy westchnął ciężko, bo na razie o jedzeniu nie miał co marzyć. Ledwo zdążył przekąsić kilka niewielkich pędów i korzeni, co mu tylko zaostrzyło apetyt. Czym prędzej przystąpił do usuwania konara, a leśniczego przez ten czas ogrzewała cała rodzina wilków. Z jednej strony wilk i wilczyca, a z drugiej trzy wilczęta.

Pogryziony na kawałki konar nie przedstawiał żadnych trudności. Pafnucy popchnął łapami jeden kawałek i kawałek z łatwością odtoczył się aż za dół Remigiusza. Dziki podważyły ryjami pozostałe kawałki i leśniczy był wolny.

Leżał tu już tak długo i tak nieruchomo, że zaczęto go prawie uważać za część lasu, a nie za człowieka. Nikt się nie bał i wszyscy po kolei obwąchali go z wielką uwagą.

– Oczywiście – stwierdził Remigiusz. – Źródło choroby znajdowało się pod tą okropną gałęzią, w nogach. Nawet mam wrażenie, że tylko w jednej nodze. Powinno mu się zacząć poprawiać. Pozwólcie, że teraz skoczę do domu, a jutro przyjdę tu wcześnie rano.

– Jedzenie ma – powiedziały dziki z przekonaniem. – Też tu wrócimy jutro rano.

– Co za ulga! – powiedziała Klementyna. – Kikusiu, chodź, zanocujemy koło Marianny…

*

Deszcz w nocy przestał padać, o świtaniu trochę rozeszły się chmury i rozwidniać zaczęło się wcześnie.

Ciężko chory leśniczy odzyskał przytomność. Jakaś ostatnia kropla wody spadła mu na czoło i otrzeźwiła go prawie zupełnie. Otworzył oczy.

Przez długą chwilę przypominał sobie, gdzie jest i co się stało. Niewątpliwie znajdował się w lesie. Było mu bardzo mokro, a równocześnie gorąco, i trochę czuł się tak, jakby leżał w ubraniu w wannie z ciepłą wodą. Poruszył głową i popatrzył na boki.

Pomyślał, że chyba musi mieć gorączkę, bo zwidują mu się dziwaczne majaki. Pamiętał doskonale, że w czasie wichury odłamał się i runął na niego wielki konar, że widział ten konar i chciał odskoczyć, ale wpadł nogą w jakiś dół, upadł, a konar spadł na niego. Coś bardzo silnie uderzyło go w głowę i stracił przytomność. Wydawało mu się, że po pewnym czasie tę przytomność odzyskał, spróbował wyciągnąć nogi spod konara, nie zdołał i znów zemdlał. Przypomniał sobie, że jedna noga wydawała mu się złamana. Nie wiedział, jak długo już tak leży, ale z całą pewnością popadł w malignę, bo to, co widzi, jest przecież niemożliwe.