– Nie – powiedział stanowczo. – To znaczy tak, owszem, niedźwiedź to ja, ale nic nie rozumiem. Co właściwie Karuś powiedział?
Pucek kłapnął zębami na srokę, która podleciała zbyt blisko, i usiadł wygodniej.
– Może i służysz za posła, ale nie lataj mi tak przed nosem – powiedział do niej. – No więc, Pafnucy, ja też przestaję rozumieć. Sam nie wiesz, co robisz, czy jak? Karuś powiedział, że w ich wsi pokazał się niedźwiedź. Jakiś facet nadział się na niego, krzyku narobił i wszyscy ludzie razem z psami ruszyli niedźwiedzia odpędzać. Byłeś tam w końcu czy nie?
– Byłem – powiedział Pafnucy z zakłopotaniem. – Ale…
– Trafił na ciebie któryś człowiek?
– Trafił – przyznał Pafnucy. – Ale…
– Narobił krzyku?
– Narobił. Ale…
– No to o co chodzi? – zniecierpliwił się Pucek. – Ten niedźwiedź to ty! Co ci do głowy wpadło, żeby pokazywać się ludziom? Młodszy byłeś i nie miałeś takich głupich pomysłów, a za to teraz, jak jesteś dorosły…
– Wcale się nie czuję dorosły – powiedział doszczętnie skołowany Pafnucy. – Czuję się tak, jakbym się przed chwilą urodził. Czy Karuś powiedział, że to byłem ja?
– No przecież cię widział na własne oczy! Co prawda, dopiero pod koniec, ale nawet z tobą rozmawiał!
– Mówił do mnie – sprostował Pafnucy. – To znaczy, krzyczał. Ja się nie zdążyłem odezwać ani jednym słowem. Ale to było odwrotnie, wcale nie tak.
– Tylko jak?
– To nie było tak, że ja przyszedłem i zrobiło się zamieszanie – wyjaśnił Pafnucy. – Tylko najpierw było zamieszanie, a potem ja. Specjalnie poszedłem zobaczyć, co się tam dzieje, bo zamieszanie było, a mnie nie było.
Pucek przyjrzał mu się z niedowierzaniem i podrapał się za uchem.
– No, wiesz… – rzekł niepewnie. – Nie podnieśli chyba krzyku, ponieważ przeczuwali, że przyjdziesz…? Masz na myśli, że najpierw wrzeszczeli i latali, a dopiero potem zobaczyli niedźwiedzia?
Pafnucy zastanowił się porządnie.
– Tak – powiedział stanowczo. – Najpierw latali i wrzeszczeli, a potem zobaczyli niedźwiedzia. I Marianna chce wiedzieć, dlaczego latali i wrzeszczeli przedtem.
– Karuś mówił, że przez niedźwiedzia – stwierdził Pucek jeszcze bardziej niepewnie.
Pafnucy milczał przez chwilę.
– W takim razie nic nie rozumiem – oznajmił stanowczo. Pucek również milczał przez chwilę.
– Jeżeli jesteś zupełnie pewien, że cię tam przedtem nie było – powiedział ostrożnie. – To wiesz… To tego… No, jak by tu… To w takim razie ja też nic nie rozumiem!
Nadzwyczajnie ucieszona komplikacjami, sroka poderwała się i odleciała z furkotem, bo nie wytrzymała, żeby nie zacząć od razu rozgłaszać wszystkiego. Pafnucy i Pucek w dalszym ciągu rozważali sprawę. Pucek przypomniał sobie dokładnie, co Karuś mówił.
– Powiedział, że zgłupieli ze strachu – mówił z namysłem. – Chcieli tego niedźwiedzia wypędzić. Złapali, co im pod rękę wpadło, różne widły i tak dalej, a jeden półgłówek nawet strzelał, ale rozumiem, że nie trafił. I hałas robili, walili w jakieś balie i patelnie…
Reszta rozmowy poświęcona została wyjaśnianiu, co to jest balia i patelnia, i w rezultacie Pafnucy ruszył w drogę powrotną niewiele mądrzejszy niż przedtem.
Sroka oczywiście już dawno siedziała na drzewie nad jeziorkiem. Zdążyła opowiedzieć, co mówił Pucek, co mówił Pafnucy, co mówił Karuś, co sama wymyśliła i odgadła i co ktoś inny jeszcze mógłby powiedzieć. Słuchały jej gadania różne zwierzęta, bo wszystkich w końcu ta dziwaczna historia zaciekawiła.
– Ganiali niedźwiedzia – powiedział w zadumie borsuk. – Pafnucy może sobie nie zdawał sprawy, że go widzą, pokazał się im bezwiednie i nie miał pojęcia, dlaczego wrzeszczą…
– Ale przecież ona sama mówi, że odleciała, bo wrzeszczeli, a Pafnucy jeszcze był w lesie – zauważył rozsądnie Łukasz.
– Szału dostanę, jeśli ktoś tego nie wyjaśni! – krzyknęła z gniewem Marianna i zaczęła raz po raz wskakiwać do wody.
– Przestań tak pryskać na wszystkie strony! – powiedział Remigiusz z niechęcią i odsunął się trochę dalej od brzegu. – Jak znam ludzi… Ktoś jeden mógł zobaczyć Pafnucego z daleka i od razu narobić paniki. Straszny niedźwiedź się na niego rzucał, głupota. Ludzie są zdolni do takich idiotyzmów.
– Na widok nas wrzeszczą z daleka – przyznał dzik Eudoksjusz. – Żałują nam tych swoich kartofli. Skąpiradła.
– Ale przecież Pafnucy nic tam nie jadł? – spytał podejrzliwie borsuk.
– A kto go tam wie – mruknął Remigiusz.
– Pafnucy powinien jeszcze raz to wszystko porządnie opowiedzieć! – zawołała Marianna. – Gdzie on w ogóle jest, dlaczego jeszcze nie wrócił?! Niech ktoś sprawdzi, czy nie idzie, bo mnie się coś zrobi!
Dzięcioł, który był bardzo uczynny, oderwał się od drzewa i pofrunął w las. Z tupotem nadbiegł Kikuś i powiedział, że spotkał kolegę, który uciekł od ludzkiego zamieszania, i widział Pafnucego w lesie. Pafnucy dopiero szedł w tamtą stronę. Nic się nikomu nie zgadzało. Dzięcioł wrócił i przyniósł wiadomość okropną.
– Przeleciałem całą trasę – oznajmił. – Tam i z powrotem. Na łące pusto, a Pafnucego nigdzie nie ma.
– Jak to, nie ma?! – krzyknęła z oburzeniem Marianna.
– No zwyczajnie, nie ma. Nigdzie go nie widać.
– Może wraca okrężną drogą…! – wrzasnęła Marianna. – Teraz kiedy wszyscy na niego czekamy…! Oszalał chyba…! Niech go ktoś znajdzie! Gdzie te ptaki?!
– No wiesz, o tej porze roku siedzą na gniazdach i nie bardzo mogą sobie pozwalać na dalekie wyprawy – zauważył dzięcioł. – Ja też muszę zaraz pomóc mojej żonie. Musisz poczekać cierpliwie.
– Cierpliwie…! – wysyczała dziko Marianna. – Cierpliwie…! Chyba pęknę!
Zaraziła swoją niecierpliwością innych i wszyscy zaczęli czekać w lekkim zdenerwowaniu. Czekali i czekali, a Pafnucego ciągle nie było…
Pafnucy bowiem pożegnał Pucka i ruszył do jeziorka najkrótszą drogą. Zboczył tylko odrobinę na samym skraju lasu, gdzie przebiegała ludzka droga. Krótko przedtem jechał tą drogą wóz, który wiózł marchew, trochę tej marchwi pogubił i Pafnucy nie mógł nie skorzystać z okazji. Rzadko jadał marchew, a bardzo ją lubił, poszedł zatem kawałeczek obok drogi aż do miejsca, gdzie wóz skręcił na łąkę i przestał gubić marchew, bo było tam równo i nie podskakiwał już na korzeniach i dołach. Pafnucy zjadł ostatnią zgubę i zawrócił, żeby podążyć prosto do Marianny.
I nagle coś poczuł. Było to coś tak niezwykłego, że zatrzymał się jak wryty. Stał, węszył i nie wierzył sam sobie.
Od lasu powiał wiatr i przyniósł mu zapach, który znał najlepiej na świecie. Był to jego własny zapach. Przez chwilę Pafnucy nie rozumiał, co się dzieje, nie mógł przecież znajdować się w dwóch miejscach równocześnie, tam, skąd wiał wiatr, i tu, gdzie stał i węszył. Jego własny zapach płynął z lasu i było to zjawisko tak wstrząsające, że absolutnie nie mógł go zostawić odłogiem. Wąchając pilnie i z bezgranicznym zdumieniem, powolutku ruszył w kierunku woni.
Wszedł głębiej w las, a zapach wciąż znajdował się przed nim. Do szaleństwa zaintrygowany i nadzwyczajnie przejęty, Pafnucy podążał przed siebie, zapominając kompletnie o jeziorku, czekającej Mariannie, rybach i ludzkim zamieszaniu. Nie obchodziło go w tej chwili nic, poza tym niezmiernie interesującym zapachem.
Nie pędził szybko, szedł powoli, wąchając w skupieniu i coraz bardziej oddalając się od ścieżki, prowadzącej do jeziorka. Szedł i szedł, przedarł się przez gąszcz dzikich malin, przełazi pod suchymi sosenkami, okrążył gęste jałowce i wreszcie, za tym ostatnim, wyraźnie poczuł, że zapach jest tuż tuż. Dogonił go.