Catherynne M. Valente
Palimpsest
Dmitrijowi — mapie, dzięki której znalazłam to miejsce.
Frontyspis
Kołyska stawania się i rozpadania
Na rogu Szesnastej i Hieratycznej fabryka śpiewa i wzdycha. Spójrz: jej cienkie wieże błyskają zielono i plują w noc długimi jęzorami białego ognia. Casimira włada tym miejscem, tak jak przedtem władał nim jej ojciec, wcześniej babka, a przed nią zapewne jej najdalszy przodek. Miło jest ich sobie wyobrazić, jak na przemian kurcząc i prostując trąbokształtne palce, muskają nimi maszynerię z patyków i kości. Jakaś Casimira zawsze tu była — poza tymi rzadkimi okresami, kiedy był Casimir.
Robotnicy przynoszą sobie lunch w muszlach. Mają niezwykłe uniformy: zachodzące na siebie białe i zielone łuski, obrzydliwie klejące się do skóry, połyskujące w blasku wież. Nie noszą innych ubrań; widać każdą krzywiznę i każdą zmarszczkę. Tanecznym krokiem wchodzą do fabryki, mijają tych schodzących z poprzedniej zmiany, ich wężowe ciała prężą się, wiją i falują pod zegarem, który przy odbijaniu kart wygrywa wesoły, rytmiczny kurant. Mają rybie oczy; trzecia powieka jest na wpół przymknięta w wyrazie sennej rozkoszy, gdy brykają i wirują w wyznaczanym przez maszyny rytmie.
A cóż takiego produkuje ta fabryka? Jak to co: wszelkie robactwo Palimpsestu. Jest w niej prasa, która nabija karaluchom lśniące zielono pancerzyki; znak producenta zostaje sprytnie ukryty pod lewym skrzydłem. Jest sztanca do bicia nowych szczurów; kiedy spod niej wychodzą, ich szara sierść jest sztywna i błyszcząca. Są osobne formy do wiewiórek i pręgowców, jest też maszyna, która wytwarza zwykłe myszy. Jest wirówka do produkcji pająków; jest odlewnia jaszczurek; jest wiekowa i delikatna machina, która wypuszcza na przemian muchy i komary — tak wycyzelowane, tak doskonałe, jakby składały się tylko z cieniutkiego drutu miedzianego, waty cukrowej i światła. Prasa drukarska produkuje graffiti: tętniące blaskiem litery w kolorach szkarłatu, czerni, jaskrawej żółci i charakterystycznej dla Casimiry zieleni. Litery wyfruwają przez wysoko umieszczone okna i rozpłaszczają się na murach, filarach wiaduktów i wagonach kolejowych.
Kiedy w fabryce rozlega się wieszczący koniec zmiany dźwięk rogu — trąbki wykonanej z jeleniego poroża, przekazanej Casimirze przez jedynego z wujów, który zaprzeczył rodzinnej tradycji i został zwykłym myśliwym, wprawiając tym cały klan w hałaśliwą, choć sytą konsternację — z otworów produkcyjnych wypływa fala życia: krety, żuki, szpaki, nietoperze, mrówki, larwy, ćmy i modliszki lśnią świeżą warstwą szczeliwa i drżą, słysząc dźwięk płynący z prawie niewidocznych urządzeń szepczących wprost do ich atawistycznych umysłów, że ich pani je kocha, stale o nich myśli i tuli je do piersi.
Siedząca w swoim gabinecie Casimira przymyka oczy i wsłuchuje się w mowę skłębionych mas, szepczących do swojej matki. Na koniec dnia opowiadają jej wszystko, czego dowiedziały się o życiu.
To konieczność. Żadnej innej rodzinie miasto nie składa tak często oficjalnych podziękowań.
Po jednej stronie ulicy: salonik wróżki. Pióropusze palm krzyżują się nad wejściem. W środku stoją cztery czerwone krzesła, a przed nimi cztery zwierciadlane misy wypełnione atramentem, czarnym, skłębionym. Do pokoju wchodzi ciężkim krokiem Orlande, kobieta w złachmanionym futrze z lisów. Jej zakutana w kilka warstw szali głowa jest głową żaby — zieloną, plamiastą, wyłupiastooką. W szerokich ustach porusza się różowy język; nerwowo oblizuje wargi. W błoniastych łapach niesie kubki z lurowatą herbatą, w której pływają żółte liście. Nie roni ani kropli. Herbata jest słodka. Najsłodsza.
Orlande nie przyjmuje samotnych klientów.
Dlatego na czerwonych krzesłach zasiada czworo przybyszów. Pod płazim okiem Orlande zdejmują skarpetki, zanurzają stopy w atramentowej łaźni i biorą się za ręce. Tak wygląda wstęp do każdej wizyty w Palimpseście. Kiedy tam traficie, Orlande odbierze od Was płaszcze,posadzi Was na krzesłach i stworzy z Was rodzinę; złoży Was jak arkusz formatu quarto. Dla każdego wyciągnie kartę — widzisz? Tobie przypadł Dziurawy Statek, odwrócony; symbolizuje Zniekształcenie, Długą Podróż bez Oświecenia, Podagrę — i czerwoną przędzą przewiąże Wam ręce. Gdziekolwiek zbłądzisz w Palimpseście, zawsze będziesz związany z obcymi, którzy trafili do saloniku Orlande w tym samym czasie, co Ty. Nigdzie bez nich nie pójdziesz; nie zjesz kapłona ani orzesznicy, których i oni by nie zjedli; nie napijesz się przesłodzonego portwajnu, którego i oni by nie posmakowali; nie odwiedzisz dziwki, której i oni nie poczuliby pod sobą. Dopóki atrament nie zmyje się z Waszych nóg (a to, biorąc pod uwagę, że Orlande jest istotą bagienną i zna się na błocku jak mało kto, musi trochę potrwać), nie zdołasz nawet odetchnąć, jeśli i oni nie będą oddychać.
Jest ich teraz czworo. Zajrzymy tam? Zmącimy im tę sakramentalną chwilę prywatności? Czy jesteśmy takimi zatwardziałymi podglądaczami? Mnie się wydaje, że tak. Po co w przeciwnym razie podchodzilibyśmy tak blisko drzwi z cynamonowego drewna, tak blisko okien z popękanymi szybami? Zajrzyjmy. Zmąćmy. Taką mamy naturę.
Dziewczyna o niebieskich włosach półleży bezwładnie na krześle. Jej nieruchoma dłoń jest przywiązana do nadgarstka łysiejącego blondyna, który ma zaniedbane paznokcie i palce poplamione fioletowoczarnym atramentem. Siedzi skoncentrowany, nie odrywa wzroku od Orlande, która jest dla niego cudem, objawieniem — on dla niej zaś tylko kolejnym klientem, o którym szybko i łatwo zapomni. Jest tam jeszcze jedna kobieta. Woal ciemnych włosów nieokreślonej barwy opada jej na ramiona. Na jej policzku znak po użądleniu pszczoły rozkwita jak ślad po pocałunku. Palce jej dłoni są splecione z palcami młodego chudzielca w szarych roboczychspodniach, zpękiem kluczy przy pasku. Chudzielec próbuje jej spojrzeć w oczy, lecz bez powodzenia. Ona nie jest dla ciebie, nieszczęsny chłopcze!
Są tacy młodzi — młodzi, senni, nic niewiedzący… i niepoznawalni, prawdę mówiąc. Gęsty atrament Orlande wsiąka im w podeszwy stóp. Dziewczyna o niebieskich włosach ziewa — szczerze, bez zahamowań, jak noworodek w beciku.
Jeden
Sic transit Tokio
Sei przycisnęła policzek do zimnej szyby. Za szerokim oknem, pod niebieskimi jak światło latarń chmurami, przemykały czarne pasma gór. Wiedziała, że przygląda się jej mężczyzna — w taki sposób, w jaki zawsze przyglądali się jej mężczyźni w pociągu. Wagon chybotał się łagodnie na boki, kołysząc pasażerów jak stroskana matka dziecko. Przygryzła koniuszki ciemnoniebieskich włosów — głupi dziecinny nawyk, którego nie umiała się pozbyć. Wilgotne pasemko opadło jej na odsłoniętą łopatkę. Pogładziła szybę opuszkami palców i poruszyła biodrami, ocierając się o biel wnętrza wagonu. Zawsze odczuwała taką pokusę w dalekobieżnych pociągach, które niczym fiszbiny gorsetu przecinały wyspę we wszystkich kierunkach. Shinkanseny były takie jasne, czyste i niewiarygodnie szybkie, jak mknące ku morzu świetliste węże. Nieskazitelne. Doskonałe. Niechybne.