Выбрать главу

Na noc przywiązuje smycz do kolumienki łóżka, a maleńki insekt kładzie się obok jego szerokiej, pobrużdżonej twarzy i wybrzękuje binarną kołysankę w głąb jego brody. Aloysiusowi śnią się ciała — stoją w nieskończonym szeregu, nagie, nieodziane i piękne.

* * *

Pszczoły wpadają spiralnym lotem przez drzwi. Przy wejściu nie ma dzwonka; takie stojące na uboczu sklepiki są równie staroświeckie jak mleczne koktajle. Pszczoły nurkują w otchłań lawendowego garnituru z wysoko wiązanym fularem, uformowanym z zielonych, połyskliwych liści bananowca i spiętym garścią gruszkowych pestek. Mankiety marynarki są czarne i szerokie, pierś przecina suto marszczona liściasta szarfa. Rój wypełnia garnitur, wylewa się jak stopy z nogawek, wyrasta dostojną, bzyczącą głową z kołnierza. Głowa na chwilę się rozpływa, zaraz jednak odzyskuje kształt. Pojawiają się w niej zagłębienia oczodołów i zarys ust. Aloysius, który trzyma w zębach pęk kościanych igieł, chwieje się na stołku i wybałusza oczy. Konik polny tańczy z uciechy na końcu smyczy.

— Proszę… — wyrzuca z siebie zasuszony krawiec. — Nie chcę ich tutaj. Nie wiesz, że imigranci mają się trzymać sklepów z odzieżą używaną?!

Pszczeli manekin zgrzyta namiastką zębów, aż Aloysius się kuli. November chce przepraszać, ale lawendowy garnitur chwyta ją w ramiona tak szybko, że nie zdąża wypowiedzieć ani słowa. Obejmuje ją jak brat; November czuje ruch niezliczonych małych ciałek pod materiałem. Opiera mu głowę na ramieniu, nie jak królowa, ale jak partnerka, jak dwórka, jak dziwka w królestwie pszczół, wywabiając robotnice z osobliwie wydętego brzucha i drzemiących w nim obietnic złota. Manekin mdleje.

— Gdzie jestem? — szepcze November.

Nareszcie: to pierwsze, ostatnie i najbardziej oczywiste z pytań. Aloysius marszczy z niesmakiem czerwony, dziobaty nos.

— Nie zgadzam się — syczy do pszczół. — Jakież to nudne, aż trudno wyrazić to słowami. Jest nowa jak świeża rana. Nie muszę.

Zaciska pokryte żyłkami knykcie na górnej krawędzi grubej szarfy w turecki wzorek i pluje na November. Ślina pryska deszczem szklanych paciorków.

Wśród pszczół podnosi się huczące bzyczenie, ale November unosi rękę w geście, który w jej mniemaniu ma być władczy. Desperacko odwołuje się do ich miłości i swojego miejsca na długiej, wspaniałej liście rzeczy, które pszczoły ubóstwiają: królowa, róże, hiacynty, plastry miodu, powietrze, jabłonie, pszczele mleczko, czerwień, i ona, ona sama, opiekunka, kochanka i oblubienica w dziewiczej bieli.

Nieruchomieją, milkną, patrzą na nią wyczekująco pustymi, pełnymi pszczół oczodołami w rojowej głowie, która przekrzywia się na czubku zaprasowanego fularu. November przykłada dłonie do twarzy krawca, do suchych jak gniazdo os policzków. Patrzy na niego z powagą, szeroko otwartymi oczami. Jej dotyk jest delikatny.

— Oszczędź mi tych tanich sztuczek, dziewczyno. Miałem więcej kobiet niż ty poznałaś przez całe życie.

Ona jednak milczy. To tylko sen, myśli. A w snach nic nie jest zakazane.

— Rękawy… — Wzdycha. Jej głos jest chrapliwy od jadu i ciepła. — Spódnice, szwy, nogawki. Kołnierze, mankiety, paski, turniury. — Gładzi go po gęstych siwych włosach i przyciska twarz do jego twarzy. — Wszystkie te rzeczy w zastępstwie twoich rąk dotykały tysiąca ciał; w zastępstwie twoich pocałunków i twojej czci gładziły ich brzuchy i szyje i kładły się obok nich w ciemności.

Pszczeli golem uśmiecha się złowieszczo i ciężko podskakuje z zachwytu. Zwycięskie pszczoły szarpią pawie pióra wszyte w sukienkę z wystawy. Aloysius po prostu patrzy na November, ona zaś czuje jego werdykt. Zbyt szorstkie włosy, pasemka zgaszonego, wyblakłego fioletu na farbowanej czerni. Oczy — całe w szaro-zielone cętki — też nie pasują do sukni. On jednak chce okazać posłuszeństwo, choć nie umiałaby powiedzieć, czy wobec niej, czy raczej wobec pszczół, i po chwili jej miękki biały brzuch prześwituje spod granatowej materii, jej ciało porusza się pod jedwabnym przedłużeniem rąk Aloysiusa, a pszczeli kontyngent czułym dotykiem odnóży rozczesuje i gładzi jej włosy.

November wychodzi na ulicę Serafinów i bierze pod rękę swojego odzianego w lawendę towarzysza. Kilka zbłąkanych istot buczy leniwie za jej plecami. Śpiewają bezgłośną, długą, skomplikowaną pieśń, którą chcą powiedzieć swojej królowej, matce, Casimirze, że do niej idą, już idą, o, Pani, o, Matko nasza, idziemy i mamy dla ciebie cudowny dar!

Trzy

Trójka Kamienic

Herbata na stoliku Olega była gorzka i czerwona. Nie przypominał sobie, żeby ją kupował, ale pewnie tak właśnie było. Musiał ją kiedyś kupić. Hibiskus z czymś tam. Z czerwoną pomarańczą? Nie był pewien. Wytrząsnął na dłoń dwie pastylki z pomarańczowej fiolki, połknął je i spłukał urojoną herbatą. Smakowała jak stare skórki pomarańczy, zasuszone i obkurczone jak łuska.

— Oleżka… — odezwała się jego siostra. Woda popłynęła jej z ust, tak troszeczkę. Kiedy był małym chłopcem, to był rwący potok. Dziś została z niego zaledwie łza. — Herbata ci wystygła.

Zamiast odpowiedzi wytrząsnął jeszcze dwie pastylki. Podrapał się po szorstkim od zarostu policzku. W nocy śnił, śnił tak długo, że pot uciekał od niego i przesiąkał pościel. Sen był taki żywy, bolesny jak świeży siniak. Był w nim smak trzciny cukrowej, dziewczyna o niebieskich włosach i coś w rodzaju wielkiego żelaznego ptaka…

— Pachniesz mosiężnymi kluczami, braciszku. I perfumami. Ja nie używam perfum.

— Wolałabyś wiedzieć, że ma na imię Ludmiła, czy nie? — spytał półgłosem.

Kobieta w czerwonej dziecięcej sukience wyczesała z włosów długi brązowy wodorost. Była zakłopotana, ale nie sobą — nigdy nie wiedziała co to wstyd, była ponad to — lecz nim, który nadal czuł na ustach smak warg tamtej blondynki.

— Nie przestałem być mężczyzną, Miła. W moich żyłach nadal płynie krew.

We wpatrzonych w niego niebieskich oczach nie było śladu podstępu ani okrucieństwa. Nigdy nie była okrutna; nazwała się jego zwierzakiem domowym, jego biednym, starym kotem, ale nie prosiła o mleko ani nie darła mu zasłon pazurami. Siedziała przy stole, czekała, aż wróci ze szkoły (a potem z pracy), a lata płynęły z chrzęstem obracających się zębatek.

— Nie jestem głodna. Czy kiedyś byłam głodna? Napij się herbaty.

Napił się i skrzywił. Nie miał w domu miodu. Zawsze zapominał kupić coś na bazarze.

— Myślisz, że duch powinien się złościć? — zapytała, rozmaczając słowa wilgotnymi ustami. — Mogę spróbować, jeśli uważasz, że powinnam. Wydaje mi się, że pamiętam „złość”. Miała żółty kolor, prawda? Jak budyń waniliowy.

Oleg pochwycił jej spojrzenie, tak jak ryba chwyta haczyk — jakby z góry wiedziała, że to nieuniknione. Uśmiechnął się. Wysuszone koronki poskręcały się wokół jej szyi. Miała szczerą, słodką twarz, szerokie policzki, ociekające wodą włosy.

— Kocham cię, Miła.

Pokiwała z roztargnieniem głową.

— Żółty?

— Tak, żółty.

* * *

Zanim wyszedł z wanny, Ludmiła zniknęła. Tak to już z nią było. Przyzwyczaił się, że przychodzi i znika, tak jak człowiek przyzwyczaja się do niestałej żony albo do kota, który tylko częściowo zamieszkuje dom, w którym sypia. Kiedy miał siedem lat, pewnej nocy obudził się z jakiegoś bezimiennego koszmaru sennego, a ona siedziała na jesionowym wezgłowiu łóżka. Woda z jej sukienki ściekała mokrym półksiężycem na przykrycie.