18. C.I. Na dalekim zachodzie żyją istoty, których ciało ma postać ogromnej księgi o grzbiecie z drewna i kartach spojonych klejem do złudzenia przypominającym ludzką krew. Rozwścieczony potwór klapie okładkami i zgrzyta rozdziałami, a gdy człowiek pokusi się o unicestwienie go, bluźnie na niego swoimi sokami życiowymi w postaci niekończącego się strumienia stronic. W ten oto sposób — zalewając nieszczęśnika powodzią swych odchodów — chroni się bestia przed śmiercią…
Przerwał, gdy wyczerpał mu się zasób żartów, którymi mógłby się podzielić z jej duchem.
Siedem pustych, zszytych okładek ustawiło się w nierówną jońską kolumnę, na której postawił kubek z kawą. Kałuża kleju z wołowych ścięgien stężała jak karmel pod niesprawnym kaloryferem. Czterysta dwanaście stronic pochłonęło kanapę z Ostii, którą Lucia kupiła tylko dlatego, że miała identyczny odcień jak orzechy hikory; trzy noce spała na niej sama, nago, żeby buchający z obicia kolor wsiąknął w jej niesamowitą skórę. Szczątki japońskiej księgi zasłały podłogę jak ozdobny kobierzec. Kroki Ludovica rozbrzmiewały na nich bardzo głośno, zbyt głośno.
Położył się na nich, czując pod spodem miękką, zwiotczałą kanapę, która nie pachniała już Lucią, morzem ani tamtym latem na plaży, kiedy Lucia ubierała się wyłącznie w żółcienie i jeszcze nie marszczyła brwi w jego obecności. Przyłożył twarz do kartek i wciągnął w płuca odwodnioną woń dawno zaschniętego atramentu; przesiewał je z cierpliwością archeologa, szukając nieobecnego ciężaru kolan żony odciskających zagłębienia w obiciu.
Kiedy podobny do guzika w sukience księżyc ześliznął się z nieba, Ludo już spał, skulony w objęciach książkowego potwora, z twarzą wtuloną w rysunek wagonu restauracyjnego.
— Widzieliście ją?
To jedno zdanie — sam jego kształt, leżący mu w ustach jak stara, spłaszczona figa — wyczerpało jego siły. Odbijał je na języku jak pod prasą drukarską, raz za razem, produkując kolejne egzemplarze dla wszystkich tych, z którymi się spotykał, dla przyjaciół: szylkretowe okulary, buty z klamerkami, aktówki z tłoczonym mottem, postukiwanie piórem o zęby, wydymanie oszronionych ust, drapanie się w nasadę nosa, chianti w pękatych kieliszkach w dziesiątkach kafejek, w których nie jadł podawanych mu ciastek i nie pił kawy. Nie nadawali się z Lucią na przyjaciół innych ludzi; żyli jak para żółwi, jedno wtulone w profil skorupy drugiego. Rzadko spotykali się z tymi, których znali przed stworzeniem swojego ukrytego za murem prywatnego świata, ich nietykalnej ciszy.
Kobieta, która w tej chwili siedziała naprzeciwko niego, zajmowała dość odległe miejsce na liście uniwersyteckich znajomych Lucii. Był prawie pewien, że miała na imię (i zapewne nadal ma) Nerezza… Albo jakoś podobnie, równie sztywno i poważnie. Lucia kolekcjonowała takie poważne, barokowe istoty ludzkie niczym opiekunka jakiegoś groteskowego ogrodu zoologicznego. Nerezza miała małe, wąskie oczy o cętkowanych źrenicach. Nawet kiedy się śmiała, sprawiała wrażenie rozzłoszczonej.
— Dlaczego zakładasz, że od ciebie odeszła? Może miała wypadek? Powinieneś zadzwonić na policję.
Odmierzone słowa wydobywały się z jej ust jak zaprasowany rękaw koszuli spod żelazka.
Lwy nawet przez sen zachowują czujność, pomyślał Ludo.
— Bo ją znam! Chciała odejść! Zawsze była… zdeterminowana.
Nerezza się roześmiała. Jej śmiech brzmiał jak kaszel.
— To prawda. Zabawne… Rozmawiamy o niej w taki sposób, jakby już nie żyła. No cóż, mogłabym powiedzieć, że ją widziałam, ale chyba niewiele by ci to dało.
Ludo czekał, usiłując nie tracić cierpliwości. Chciał zobaczyć, co Lucia pokochała w Nerezzy, żeby choć w ten sposób móc dotknąć żony. Oparte na kolanach dłonie przepacały mu materiał spodni. Jakież to obrzydliwe, takie wiecznie cieknące ciało.
Nerezza zmarszczyła brwi.
— Powiedz mi, Ludovico… — Zaciągnęła się głęboko cygaretką. — Miewasz ostatnio sny? Koszmarne, albo zwariowane, jakbyś był w szpitalu, skąd nie chcą cię wypuścić, ale zarazem nie pozwalają ci się zobaczyć z rodziną?
— Naturalnie. Żona ode mnie odeszła! Jeśli w ogóle uda mi się zasnąć, dręczą mnie koszmary.
— Nie o to mi chodziło. Masz w tych snach wysypkę? Jak pokrzywka, tylko że nie swędzi. Czarna. Jak tatuaż.
— Tak… tak, na plecach. Nie przejąłem się nią. Lucia miała ją pod kolanem, ale mówiła, że to nic poważnego. Chociaż to chyba zaraźliwe.
Nerezza przewróciła oczami i zgasiła cygaretkę. Ludovico nienawidził tego nałogu. Próbował kiedyś tłumaczyć Lucii, że palenie zaburza równowagę humorów, chciał ją ostrzec, że gorący i suchy dym wypali jej delikatne apparati flegmatyczne i będzie ziała ogniem. Wcale nie żartował. Kiedy pocałowała go z ustami pełnymi dymu, jego poparzone płuca zadrżały od żaru.
Nerezza podwinęła rękaw fioletowej sukienki. Jej przedramię pokrywały czarne linie. Linie Lucii. Jego linie. Jak ona śmie? Jak śmie nosić na ciele ostatnią rzecz, którą przekazała mu żona? Na krańcach ulic nie unosiły się jednak skrzydlate serafiny, a pośrodku plątaniny krętych alej znajdował się owalny tor wyścigowy, jak widziany z niewiarygodnie wielkiej odległości hipodrom. Na ciele Nerezzy znamię wyglądało makabrycznie: nagie, fioletowe, jakby wydarte chropowatym szkłem w jej skórze — w jego skórze, w skórze Lucii, tak jakby Nerezza podkradła im ich sekretną chorobę, potajemny mozół.
— Posłuchaj… — powiedziała półgłosem, kładąc rękę na stole między nimi jak talerz z jedzeniem. Jak mięso. — Mogłabym powiedzieć, że widziałam Lucię. Mogłabym również powiedzieć, że wiem, gdzie teraz jest i że jest bezpieczna, nic jej nie grozi. Mogłabym nawet powiedzieć, że nie dalej jak przed trzema dniami dotykałam jej twarzy i że podawałyśmy sobie mężczyzn z rąk do rąk jak butelkę whisky. Byłaby to prawda, lecz zarazem byłyby to kłamstwa, ponieważ nie widziałam Lucii na jawie i nie wiem, gdzie jest w tej chwili, kiedy o niej rozmawiamy, tu, w tej kawiarni, nad kawą i śmietankowo-karmelowym deserem. Sam musisz zdecydować, jak potraktujesz moje słowa.
Ludo zamknął oczy. Mówiła jak Lucia, marzycielsko, złowieszczo, słowami brzemiennymi w znaczenia, które czasem wydawały mu się udawane. Słońce przytknęło palce do jego twarzy, aż zapłonął.
— Przyjmę je, Nerezzo. Powiedz mi, gdzie ją znajdę, żebym mógł ją sprowadzić do domu.
— Biedny Ludovico… Lucia nie wróci do domu. Już nigdy. Nie chce wracać. Wydaje mi się… Upłynęło sporo czasu, odkąd mogłam powiedzieć, że dobrze was znam, ale chyba najlepiej będzie, jeśli sobie wmówisz, że ona nie żyje, uwierzysz w to i zostaniesz wdowcem.
Nerezza uśmiechnęła się przelotnie. Uśmiech był zachęcający, nawet odrobinę matczyny, ale nie wyglądała z nim najlepiej. „Idź się bawić, chłopczyku”, mówił. „My jesteśmy bardzo zajęci. Bycie dorosłym to ciężka praca”.