Выбрать главу

Ludo się skrzywił.

— Gdyby na świecie było dość kiru, żeby wystarczyło go na żałobę po niej, może rzeczywiście mógłbym tak zrobić. Ale jestem, kim jestem, ona jest tym, kim jest, i żadne z nas nie jest martwe.

Wzięła go ostrożnie za rękę, gestem smukłonogiej amazonki przymierzającej się do okiełznania dzikiej bestii; aż się zdziwił, że nie ma dla niego kostki cukru. Jeżeli Lucia była chimerą, która przenosiła swoje olbrzymie lwie ciało z kanapy na podłogę i dalej do łóżka, to Nerezzę należałoby porównać do węgorza, ciemnego, kłapiącego paszczą, śliskiego w dotyku i przez to niemożliwego do utrzymania w dłoni. Przypomniał sobie, co napisano o węgorzu w Etymologiae: „powstaje z mułu i je ziemię; muł Gangesu rodzi węgorze-olbrzymy, czarne, ślepe jak podziemne robale, gigantyczne, święte”. Może to o Nerezzie i jej niezbadanym plemieniu pisał Izydor, o tym, jak woda perli im się na piersi, gdy wynurzają się z rzeki o barwie popiołu.

Bez uprzedzenia złapał ją za rękę, ale wyrwała mu się zwinnym, wyćwiczonym ruchem.

* * *

Miała mieszkanie niedaleko kawiarni, ale nie wpadli tam, potykając się o własne nogi, jak targani żądzą kochankowie. Weszli przez próg powoli, bez emocji, trzymając się za ręce. Blade popołudniowe światło sączyło się do środka przez cztery długie okna.

Pokoje w jej mieszkaniu były równie surowe jak zarysy jej kości. Miała w nim czarny szezlong i gablotkę. Nalała do kieliszka żółtego, żywicznego wina, które mu nie smakowało. Poczuł, jak jego kobieta-węgorz — ale przecież ona wcale nie należy do niego! — oplata go i wysysa z niego siłę. Usiadła mu na kolanach; była cięższa, niż się spodziewał, jakby miała kości z żelaza. Odgarnęła spódnicę sukni — kosztowną, grubą jak okładka książki. Jej nogi były jak stronice.

— Jestem drogą do niej — powiedziała.

Spojrzenie jej czarnych oczu było przeszywające i nieodparte. Ludo wszedł na tę drogę z wiarą mnicha. Otworzył usta jak wilk paszczę i wczepił się jej w szyję, jakby chciał rozerwać ją i znaleźć ukrywającą się w środku, czekającą na niego Lucię. Objęła go nogami, śliskimi, zaciskającymi się cęgami, które nie zamierzały go wypuścić; objęła go tak ciasno, że wbijał knykcie w jej uda, mocując się z paskiem od spodni. Pocałował ją jeszcze raz, głęboko, z narastającym poczuciem straty… Lucii by się to nie spodobało. Albo by jej to nie obchodziło. Co by wolał? Brutalnie rozorał jej plecy paznokciami wolnej ręki; miał nadzieję, że te ślady będą równie ciemne i okrutne jak mapy szpecące ich ciała, jak ta mapa, którą nosiła na sobie, choć nie miała do tego prawa.

Ani na chwilę nie otworzyła ust, bez względu na to, jak się w niej poruszał. Miała dzikie, rozpłomienione oczy, ale oddychała spokojnie przez ten swój wąski, orli nos, wczepiwszy się w Ludo spojrzeniem czarnych oczu jak zębami. Była ciasna w środku i na zewnątrz. Otaczający go nacisk groził wyciśnięciem mu duszy przez czubek głowy. Wrzasnął w nią, nie mógł się powstrzymać. Krzyczał w ciemność pustego domu, w ciasny wewnętrzny świat Nerezzy o węgorzowym sercu, potężnej, dostojnej bestii, która zadygotała, lecz, zamiast krzyczeć, ukąsiła go wściekle w policzek i przytrzymała jego skórę kłami, czekając, aż on dojdzie, jakby tłukło się szkło.

Tor Wyścigowy

Bieżnia Toru Wyścigowego zakrzywia się długim, leniwym łukiem, zagarniając całą Troposferę w swoim okrężnym biegu. Miasto drży trzykrotnie, gdy gonitwa przetacza się po wytyczonym fiszbinami torze, czarne perły tryskają fontannami spod setki kopyt, a widzowie jak jeden mąż odrzucają w ekstazie głowy w tył i z ich piersi dobywa się krzyk, esencja ich woli. Tor ma kopulasty dach, ponieważ deszcz w Palimpseście jest jak zachłanny kochanek: wszechobecny, żarliwy, pałający żądzą. Pod kopułą fale czekoladowego jedwabiu spływają z wielobarwnego stelaża z dmuchanego szkła; każda jego belka mieni się barwami jak kościelny witraż. Olbrzymie pomarańczowe lampy przypominają miniaturowe słońca oplecione czarnymi łańcuchami. Tor — perłowy tor — zatacza wspaniały, nieskończony owal. Trybuny rzadko są puste: śliniący się w na wpół religijnym uniesieniu tłum pochyla się jak jedno wielkie roziskrzone ciało, by śledzić gonitwę nieszczęsnych stworów.

Głos Traugotta — brzęk miedzianej patelni na wietrze — niesie się śpiewnie nad trybunami. Traugott jest hodowcą ślimaków. Mieszka w dwupiętrowym domu. Za młodu wysypał podłogi wszystkich trzech kondygnacji żyzną czarno-czerwoną ziemią, złotymi i zielonymi liśćmi, słodkim, brązowym ziarnem i płatkami fiołków, grubymi jak skrawki masła. Wspaniałe petit-gris przemieszczają się powoli z salonu do łaźni, jedząc łapczywie w paroksyzmach spiralnej rozkoszy. Parzą się w kominie i wyśpiewują ciche ślimacze hymny na parapetach, gdy w blasku księżyca jaskrawa farba blednie do czerni.

Kiedy zbliża się czas wyścigów, zabiera najkrąglejsze i najsłodsze z nich do swojej sypialni i na zajmującym całą podłogę brokatowym łożu, tak miękkim, że nie może na nim spać, układa je jak dzieci. Następnie uczy je ascezy, dyscypliny, świętego postu, ponieważ żołądki ludzi nie mogą znieść większości tego, co zawierając żołądki ślimaków. Prowadzi je w modlitwie do samej Najwyższej Spirali, zasiadającej na ziemnym tronie. Jej opalizujące ciało okrywają słodkie trawy, oczy na szypułkach dygoczą ze współczucia i litości. Traugott drży, gdy jego skarby marnieją od oczyszczającego głodu, i płacze, polerując ich skorupy i pakując je do zielonego sakwojażu.

A potem z tym samym sakwojażem zakrada się na trybuny, z brodą ufarbowaną pod kolor maści faworytów; akurat w tym dniu są to odcienie szkarłatu. Dzieci wyciągają rączki, dotykają jego długich włosów, jasnych i miękkich jak u dziewczyny. Rozkłada ręce, w których trzyma złote paczuszki; opalizujące ślimaki wielkości drobnej piąstki niemal przesypują się przez skraj opakowania. Połyka jednego powoli, z przyjemnością, ze smutkiem. Ich smak — jak winiak z masłem, jak słodzony gęsi smalec — roztapia mu się na udręczonym języku. Na widok skoku grdyki pod zaczerwienioną skórą grzesznego gardła tuzin widzów dopomina się o jego przysmaki.

* * *

Nerezza włożyła czarny kapelusz z szerokim rondem, przybrany długimi piórami białego łabędzia oprószonymi onyksem i obsydianem. Ozdobne zakończenie szpilki stanowi lakierowana miednica rysia. Kapelusz przesłania jej twarz jak księżyc zaćmiewający słońce. Nerezza ostrożnie wygarnia językiem mięso z muszli i wsysa skurczone ciało ślimaka do wąskich ust. Spogląda na tor z wysoko umieszczonej loży obwieszonej rzemiennymi elementami uprzęży. Drżącą ręką podnosi do oczu srebrną lornetkę teatralną.

— Zaraz się zaczną — mówi.

— Co się zacznie?

Ludovico siedzi sztywno wyprostowany, jak żołnierz. Lewa ręka go swędzi. Nic na niej nie ma, ale skóra go świerzbi od łażących mu po skórze pszczół; prawa opada bezwładnie, jakby była z zimnej porcelany. Słyszy łoskot pociągów i słabiutkie zawodzenie altówki w ciemności. Takie rzeczy przykuwają jego uwagę: wyczuwa je, ale nie ma ich przy nim, nie ma ich na stadionie. Zapach parujących ślimaków przerzyna cień, wśród widzów rozchodzi się pomruk. Wszyscy wstrzymują oddech.

— Nocne wyścigi, Ludo.

— Obiecałaś mi Lucię, nie konie.