Выбрать главу

— Ona tu jest. Jeszcze jej nie widziałam, ale czuwam.

Nerezza podaje Ludovicowi lornetkę.

Kiedy lwy śpią, ich oczy pozostają czujne, myśli Ludo. Sięga po lornetkę i patrzy w dół, na tor i ten niewiarygodny żwir, którym jest wysypany. Widzi konie. Tupią i prychają niecierpliwie, alenie są to prawdziwe konie, lecz klekoczące, brzęczące metalicznie szkielety okryte skórą, przez której rozdarcia prześwitują spiżowe żebra. Sama skóra jest pomarszczona i zaplamiona jak stara tuba na mapę. Zamiast oczu mają puste jamy, w których od czasu do czasu błyskają płomienie; napędzające je silniki plują iskrami i niebieskim ogniem. Są chude. Mają wąskie klatki piersiowe, brzuchy zapadnięte jak u zagłodzonego whippeta i pajęcze nogi, którym daleko do końskich proporcji, zakończone szpikulcami z brązu przebijającymi rozsypane na torze perły. Sczesana w tył i zapleciona grzywa przechodzi bezpośrednio w ogon: gruby skórzany batog biegnie szerokim łukiem od głowy aż do zadu.

— Są takie piękne… — szepcze Nerezza. — Znam kobietę, która je produkuje. Mieszka w Srebrnorybiu, na obrzeżach, w posiadłości, przy której Neapol wyglądałby jak dziura zabita dechami. U dołu pleców ma bliznę w kształcie wątroby: kiedy była mała, ugryzł ją źrebak.

— To sen. — Ludo wzdycha. Niecierpliwi się. — Obudzę się zlany potem.

Nerezza piorunuje go wzrokiem. Kilkoro siedzących w pobliżu widzów w cudzoziemskich strojach (jeden z nich trzyma parasol ze śpiących szarych jaszczurek) krzywi się z niesmakiem, jakby Ludo zaklął szpetnie. Od dalszego zażenowania wybawia go długi basowy dźwięk rogu, przypominający ryk tych szwajcarskich lewiatanów, które Lucia tak uwielbiała. Skórzane konie z impetem wypadają z boksów. Tłum zadziera głowy i krzyczy jak jedna istota. Krzyk Nerezzy brzmi piskliwie, przeszywająco, strasznie. W odpowiedzi konie kwiczą jak tysiąc umierających sów. Ruszają mechanicznym, rwanym krokiem, szpikulce dziurawią tor, bestie rozpędzają się błyskawicznie i już jest po wszystkim, zanim Ludo znów zdąży pomyśleć, że śni. Na ostatniej prostej naprowadzenie wychodzi koń z czerwonym odciskiem dłoni na zadzie. Nikt jednak nie klaszcze. Wyrazem aprobaty jest cisza. Absolutna. Nerezza wypuszcza powietrze z płuc — powoli, z drżeniem, jak po tym, kiedy zsunęła się z niego i zasnęła na dywanie jak zgoniony kot.

Na starcie ustawiają się kolejni zawodnicy, nie konie jednak, lecz ludzie: mężczyźni i kobiety o nogach przekształconych w zwierzęce kończyny — łapy lampartów, gazeli, lwów, jaszczurek, koni i strusi. Większość stoi wyprostowana, na dwóch nieludzkich nogach, i ponurym, oskarżycielskim wzrokiem wodzi po trybunach.

— Kto to? — pyta Ludo.

— Weterani — mówi Nerezza. — To wyścig dobroczynny. Nie zwracaj na nich uwagi, goście w lożach nie powinni się zniżać do oglądania ich.

Róg grzmi, jakby zwiastował śmierć olbrzymiego wieloryba. Ludo posłusznie odwraca wzrok i udaje, że zagląda sąsiadowi w gazetę, większą niż „La Repubblica”, wydaną w największym gazetowym formacie. Podziwia kształt liter i ozdobne narożniki, zaczepia oko na historii kochanków kobiety, której nazwisko nic mu nie mówi, oraz na filipikach dotyczących imigracji i kwarantanny. ”Na południe od Sarsaparilli widziano Dworników. Korzystając z okazji, chcielibyśmy podziękować im za ciężką i niewdzięczną pracę, którą wykonują”. Gazeta ma lekki, lecz wyraźny zapach octu.

Nerezza bierze go za rękę dłonią w czarnej rękawiczce. Ludo sztywnieje, ale domyśla się, zrezygnowany, że takie zachowanie mieści się w sferze dozwolonej, zwłaszcza że sine ślady po jego kciukach wciąż pewnie znaczą jej uda. Na środkowym palcu — na rękawiczce — Nerezza ma pierścionek: żuka z turmalinu z wyłupiastymi miedzianymi oczami. Ludo wpatruje się w niego i wcale nie jest pewien, czy żuk przypadkiem nie rusza czułkami. Nerezza ściska go mocniej, opuszki jejpalców są jak kleszcze. Pierścionek z żukiem wgryza mu się w knykieć.

Podąża za jej spojrzeniem, niezbadanym jak u węgorza, wzdłuż trybun ciągnących się poniżej ich szkarłatno-skórzanej loży. Daleko w dole siedzą dwie kobiety. Jedna jest blondynką w zielonym szalu; jej włosy wyglądają jak woda spływająca po szmaragdowym stroju jeździeckim. Ma rękawiczki. Trzyma za rękę drugą kobietę, z burzą ciemnych włosów upiętą cyrklem z brązu, z którego szponów wyrastają wdzięczne grafitowe guzki. Jest w sukience z cielęcej skórki, której kolor jest identyczny z kolorem jej ciała, i jest Lucią, oczywiście, że jest Lucią. Na jej twarzy maluje się szczęście, tak oczywiste i nieskrywane, że oglądanie go wydaje się niemal nieprzyzwoite.

Ludovico woła ją po imieniu. Lucia odwraca lekko głowę, ale z pewnością go nie słyszy. Jego głos tonie w tętencie kopyt i tupocie stóp na torze, w nagłym deszczu pereł. Lucia krzyczy razem ze wszystkimi. Blondynka zamyka oczy w paroksyzmie krzyku.

— Pomogło ci? — pyta Nerezza. — Zobaczyłeś ją. Widzisz, że jest tutaj, znalazła swoje miejsce, jest szczęśliwa, ma kochankę i umie się zachować w towarzystwie. Czy ta świadomość wypełnia w tobie lukę, którą po sobie zostawiła?

Ludo wywrzaskuje imię żony, usiłuje przekrzyczeć zgiełk, ale Nerezza przytrzymuje go, przyszpila żukiem na pierścionku i dłonią w rękawiczce. Jest za daleko — jego Lucia, jego chimera, smagająca ogonem piasek, żeby zatrzeć trop.

— Nie słyszy cię. Jeśli skoczysz z balkonu, wykrwawisz się tylko na tę parę pod nami i połamiesz sobie kości na ich fotelach. Przyprowadziłam cię tutaj, żeby ci ją pokazać, Ludo. Nie obiecywałam, że będziesz mógł jej dotknąć albo ją odzyskać. Jesteś taką tańszą wersją Orfeusza. Ona już zniknęła na kamiennych schodach za twoimi plecami, nawet nie wiesz kiedy.

— Nie rozumiem. Nic nie rozumiem! Lucia! Lucia!

— Została pobłogosławiona. Być może, osiągnie jeszcze wyższy poziom łaski, taki, o którym marzymy rozpaczliwie, ale który nigdy nie jest nam dany. Mnie nie jest dany. Możemy tylko patrzeć. Wolno nam oglądać srebrny puchar, ale nie możemy go dotknąć; nie możemy się z niego napić.

Ludo płacze bez skrępowania; łzy ściekają mu z brody jak deszczówka z dachu. Nerezza nachyla się ku niemu, zasłania ich oboje rondem kapelusza i zlizuje mu łzy z twarzy.

Daleko w dole Lucia zadziera lśniącą głowę i wybucha śmiechem.

Część II

Brama rogowa

Jeden

Łzawniki

Sei zawsze czuła się niepewnie w obecności książek. W stanie naturalnym, na półkach, pozostawały zamknięte, zatrzaśnięte na głucho; szczerzyły stronice, naśmiewały się z niej, tak dużo obiecywały, a w rzeczywistości okazywały się skąpe i cienkie. Pokazywały mężczyzn i kobiety o martwych oczach, uwikłanych w niezrozumiałe dla niej rytuały życia. Natomiast zamknięte książki wywoływały wrażenie doskonałości. Nie potrzebowały jej.

Matka Sei usiadła z nią kiedyś w pokoju o podłodze z trawy i oknach z papieru. Sei była wtedy malutka, jeszcze nigdy nie jechała pociągiem. W tym pokoju czuła się tak, jakby znalazła się we wnętrzu książki, zamurowana papierem ze wszystkich stron i obszyta trawą na kręgosłupie. Włosy matki były długie i proste, połyskiwały jak twardy kamień oglądany przez siedmiocalową warstwę wody. Miała na imię Usagi, na cześć królika mieszkającego na księżycu. Sei myślała wówczas, że matka ukrywa przed nią srebrny tłuczek, chowa go w połach żółtej yukaty z pomarańczowymi żurawiami na rękawach, i kiedy Sei śpi, ubija nim ryż z cukrem w wielkiej perłowej beczce. Sei próbowała nie spać, żeby ją na tym przyłapać, ale matka była sprytna i szybka.

— Wyobraź sobie książkę na dnie jeziora — powiedziała Usagi, podszczypując paluszki Sei przez tabi. — Ryby ją czytają. Wślizgują się między kartki i wyjadają słowa jak ziarenka ryżu. Ale rybka Sei, która była pulchniutka, niebieska i zupełnie inna od wszystkich rybek, nie mieściła się między stronicami i cały czas była głodna. Osiem razy opłynęła książkę dookoła, aż w końcu przypłynęła do mamy.