Ciarki przeszły jej po plecach, gdy spojrzenie mężczyzny prześliznęło się po jej ciele. Czuła na sobie zimne, czarne brzemię tego wzroku; wyprostowała ramiona, żeby się pod nim nie ugiąć. Teraz wpatrywał się w okolice jej krzyża, gdzie srebrno-czarna koszula rozpływała się kaskadą starannie upiętych jedwabnych sznurków i cynowych łańcuszków. Obserwował jej ciało pod sznurkami, zagięcie nóg pod nieskromną spódnicą, odbicie poruszających się ust w szybie. Mgiełkę oddechu na szkle. Nie musiała się odwracać, żeby wiedzieć, jak najprawdopodobniej wygląda: trochę za niski, w schludnym czarnym garniturze, ściska aktówkę jak talizman, ma pewnie początki siwizny na skroniach, jest bez obrączki. Oni wszyscy tak wyglądają.
Odwróciła się. Koniuszki niebieskich włosów prześliznęły się po jej kościach biodrowych. Trochę za niski, w schludnym czarnym garniturze, aktówka przy piersi, zaczątki siwizny. Bez obrączki. Nie był zaskoczony ani zgięty wpół z pożądania, co często zdarzało się takim jak on. Patrzył na nią nieporuszony, z wyważonym, słodkim uśmiechem, jak żołnierz ze starego zdjęcia, zaginiony w jakiejś dawnej wojnie. Spokojnie, nie odrywając od niej wzroku, odwrócił lewą rękę i oparł ją, dłonią do góry, o krawędź jasnobrązowej aktówki.
Zamiast bruzd i linii, wnętrze jego dłoni było wypełnione znamieniem, które w pierwszym odruchu uznała za obrzydliwe — czarne i obrzmiałe, wiło się i pulsowało przy każdym ruchu. Przywodziło na myśl pająka na pajęczynie: okrągłe, usadowione w środku dłoni, wypuszczało na boki odnóża, które sięgały nasady palców i rozpływały się w fałdach skóry między nimi. Podeszła do niego, z wprawą utrzymując równowagę w pędzącym pociągu, i spojrzała z bliska. Znamię przypominało malutką mapę, nakreśloną dziką, niewprawną ręką. Wzdłuż atramentowych linii biegły maleńkie litery — nazwy ulic, prawie nieczytelne. Przy nasadzie kciuka zauważyła nawet coś, co przypominało dziwny kompas. Kiedy nachyliła się nad mapą, mężczyzna zacisnął pięść.
— Sato Kenji — powiedział. Mówił nie za głośno, nie za cicho, uprzejmie, spokojnie, oszczędnie.
— Amaya Sei.
Uniósł brew, ale minimalnie i bardzo szybko, tak że później nikt nie mógłby mu zarzucić, że naprawdę to zrobił. Sei znała ten wyraz twarzy. Imiona nic nie znaczą — ot, zwykłe zbitki głosek — ale tym, którym podobał się zarys jej talii, jej imię (oznaczające czystość i wyrazistość) często wydawały się znaczące, tak jakby miały nieosiągalną dla innych głębię. Zastanawiali się, czy naprawdę jest czysta, tak czysta, jak sugeruje to jej imię, cała w bieli, pełna dziewiczej gracji.
Oparła przystrojoną licznymi pierścionkami dłoń na biodrze i przekrzywiła głowę jak lis węszący za pieczenią.
— Co ci się stało w rękę?
— Nic. — Kenji posłał jej kolejny staroświecki uśmiech.
Tym razem to ona uniosła brew — równie niebieską jak włosy i przebitą delikatnym kolczykiem z matowego metalu. Wskazał jej wolne siedzenie obok siebie i Sei, chociaż wiedziała, że to nierozważne, usiadła — zdenerwowana, spięta, gotowa w każdej chwili krzyknąć lub rzucić się do ucieczki, gdyby zaszła taka potrzeba. Ich uda się zetknęły. Na taką bliskość nie pozwoliła sobie nigdy przedtem, z żadnym innym pasażerem.
— Wydaje mi się, że odrobinęza bardzo lubisz pociągi, Sei.
Pachniał drzewem sandałowym i specyficzną, rzadką wonią czystych wagonów kolejowych.
— To chyba nie powinno pana interesować, prawda?
— Naturalnie, że nie. Zresztą sam też je lubię. Mam samochód, nie muszę jeździć shinkansenem z Tokio do Kioto i z powrotem jak jakiś Beduin. To kosztowny nawyk, lecz miłość to miłość. A prawdziwa miłość to przymus. Muszę, więc jeżdżę.
Delikatnie nacisnął mosiężną zapinkę aktówki i wyjął ze środka cienką książkę w czarnej oprawie, z tytułem wytłoczonym srebrnymi literami:
HISTORIA KOLEJNICTWA NA WYSPACH JAPOŃSKICH
Sato Kenji.
Sei pogładziła okładkę, tak jak wcześniej szybę w oknie. Własna skóra wydawała się jej gorąca, rozpalona, zbyt ciasna, żeby pomieścić kości. Sato otworzył książkę. Miała grube, kosztowne kartki; prasa drukarska odcisnęła w kremowym papierze malutkie wąwozy znaków kanji, odrobinę głębsze niż powierzchnia stronic. Kenji wziął Sei za rękę. Miał bardzo czyste paznokcie. Czytał niskim, wibrującym głosem wspólnej obsesji:
Tuż po wojnie, wśród maszynistów na Hokkaido krążyła legenda, wedle której dno Niebios miało być wyłożone srebrnymi torami kolejowymi, w których trzecia szyna miała być zrobiona z litej macicy perłowej. Jeżdżące po nich pociągi miały się prezentować bajecznie nawet przy współczesnych japońskich shinkansenach: wagony, w których rosną lasy sosen o gałęziach obwieszonych złotymi lampionami; wagony pełne tarasowych poletek ryżowych; wagony tapicerowane czerwonym jedwabiem, gdzie kucharze podają zupę, kulki ryżowe i herbatę z persymony w kruchych czarkach, w których tonie zgrabna grudka opium. Te pociągi mijają się w wielkim pędzie i absolutnej ciszy, przewożąc duchy, które trzymają się gałęzi drzew jak pasażerowie uchwytów, zrywają zielony ryż i jedzą go na surowo, a potem osuwają się bez przytomności w ramiona kobiet, które mają twarze, od podbródka po czoło, pomalowane na czerwono. Pociągi nigdy się nie zatrzymują ani nie zwalniają i trzeba wielkiej odwagi, by, przechodząc z wagonu do wagonu, dotrzeć do kabiny maszynisty. Na tym jednak kończą się wszelkie relacje i opowieści i nikt nie wie, co się w niej znajduje.
Na Hokkaido, gdzie śnieg i lód są tak białe, że wpadają w błękit, mówi się, że tylko najwyższej rangi inżynierowie Kolei Japońskich znają rozkład torów na dnie Nieba. Ich kolejne pokolenia pracują ponoć na Ziemi, powoli, lecz wytrwale, kładąc nowe tory w taki sposób, by dokładnie odzwierciedlały układ tych niebiańskich. Kiedy dokończą dzieła, cudowne wagony spadną z nieba i wszyscy mieszkańcy ziemi poznają — nie płacąc za bilet okrutnej ceny, jaką byłaby śmierć — spojrzenie czerwonych kobiet, światło lampionowych lasów i smak herbaty z persymony.
Sato Kenji uniósł wzrok znad książki i spojrzał Sei w oczy. Wiedziała, że jest zaczerwieniona, i wcale się tym nie przejmowała. Ręce jej się trzęsły, nogi ją bolały, nie mogła okiełznać przyspieszonego oddechu. Ona również nie dlatego jeździła pociągami, że potrzebowała ich jako środka transportu: tęskniła do nich, tęskniła do zimnego powiewu powietrza na smaganym wiatrem peronie, do dyskretnego szeptu drzwi zamykających się za jej plecami, gdy pociąg przyjmował ją jak swoją. To pragnienie narodziło się w niej na długo przed tym, jak Kenji wsiadł do jej wagonu. Ich ręce — udręczone pociągami — zetknęły się. Sei wyjęła książkę z rąk Kenjiego i przycisnęła do piersi. Serce waliło jej jak młotem, jakby chciało odczytać treść książki przez kości, ciało i skórę, bez pośredników, zachłannie, tuląc komory wprost do stronic. Połączyło ich porozumienie: ona już nie odda mu książki, a on nie poprosi o jej zwrot.
Zamiast tego (później będzie się zastanawiać, dlaczego to zrobiła, dlaczego coś takiego w ogóle przyszło jej do głowy, i nie znajdzie odpowiedzi na to pytanie) wzięła Kenji Sato za rękę i zaciągnęła go w telepiące się, rozdygotane miejsce między wagonami, gdzie wiatr wył i świszczał w szczelinach podłogi, a białe ściany przechodziły w chrom. Pocałowała jego siwe włosy. Dzieląca ich przestrzeń stała się gęsta i skwiercząca, i choć Sei powtarzała sobie w duchu, że to nierozważne i nierozsądne, zagłębiła się w tym rozgorączkowanym, obłąkańczym powietrzu, żeby się w niego zagłębić, wniknąć w jego usta i pod skórę.