Mieszkał w Nowym Jorku, lecz Nowy Jork Olega Sadakowa nie był tym samym Nowym Jorkiem, w którym mieszkali inni ludzie. Sam doglądał tego sekretnego miejsca, odbitego na rewersie miasta jak sygnatura rzemieślnika, który je stworzył. Czołgał się i skradał przez nie na czworakach — i nasłuchiwał, bo słuch miał Oleg wyśmienity, lepszy niż króliki, konie i kasiarze.
Problem polegał na tym, że Nowy Jork był sławny. Oleg widział go już w Nowogrodzie; tak często go fotografowano, filmowano i rejestrowano, że wszyscy znali jego nazwę, zarys, kształt jego ciała. Napisano o nim tak wiele książek; tak wielu ludzi pokochało go i w nim mieszkało, a ich ubrania przesiąkły wonią jego piżma; tak wielu jadło jego pokarm i piło jego wodę; tak wielu wychwalało jego cnoty, głosząc je jak ewangelię nowego świata — że miasto z nieskończoną powolnością rozpłynęło się, rozwiało w pył, przestało istnieć. To, co wznosiło się obecnie na Manhattanie, było już tylko srebrno-białym echem milionów wszystkich tych próżnych słów, powidokiem nieskończonej liczby fotografii i filmów objawiających jego istnienie wszystkim, którzy mogliby jeszcze nie doceniać jego wspaniałości. Było potworem, odbiciem w baśniowym zwierciadle (błyszczącym, lecz fałszywym), sobowtórem, golemem z topornie wyrytym na czole napisem „Nowy Jork”.
Nikt tego nie zauważył.
Oleg wycofał się z rozłożystych ramion tego miejskiego olbrzyma i skoncentrował wyłącznie na zamkach. Wpuszczał ludzi do miejsc ukrytych i oczywistych, takich, które były ich własnością, i takich, w których nie mieli prawa przebywać, do domów kochanków, do sklepów, pokojów hotelowych i porzuconych budynków. Było mu to obojętne; chciał tylko dotykać zamków i wyszukiwać klucze, za którymi płakały. Widział nieskończone miasto zamków, ze wszystkich stron oplatające i przenikające czarno-białego molocha. Późną nocą wyobrażał sobie czasem, że mógłby zajrzeć w głąb jednego zamka i zobaczyć wszystkie inne, ustawione w nieskończonym rzędzie i otwierające drogę do stu tysięcy domów, do Hudsonu, do Atlantyku. Prawie widział wtedy spienione fale oceanu.
Tylko raz przyznał się komuś, że wie, co się stało z Nowym Jorkiem. Później zrobiło mu się głupio, ale nie mógł nic na to poradzić: miała na imię Ludmiła. To nie jego wina, że ów prosty fakt obudził w nim takie pokłady zaufania, tak wielką instynktowną poufałość. Ludmile zatrzasnęły się drzwi do jej wysokiego, wąskiego domu, w którym przestraszone koty miauczały sopranem.
— Tak miała na imię moja siostra — powiedział półgłosem, oglądając zamek w drzwiach kamienicy z elewacją z piaskowca. Przysunął się tak blisko, że rzęsami szorował o wiekowy metal.
Kobieta, pełna nadziei, zagadnęła go po rosyjsku. To się czasem zdarzało; takie chwile napawały go lękiem. Pamiętał dosłownie kilka słów; chrzęszczące śniegiem spółgłoski i połykane samogłoski rozpłynęły się w tej samej lodowatej mgle co reszta Nowogrodu. Przerwał jej, zaczerwienił się, przeprosił, przyznał, że mało pamięta. Uśmiechnęła się. Miała białe zimne ręce i sczesane na bok blond włosy, które rozsypywały się ciężko na kołnierzu granatowego płaszcza.
— Nic nie szkodzi — odparła. — Pamiętanie to żmudna robota. Nikt nie jest do niej stworzony. Pytałam, czy pańska siostra też mieszka w Nowym Jorku?
Oleg pokręcił głową. Otworzył skrzynkę z narzędziami.
— Utonęła, zanim się urodziłem. W Wołchowie. Miała na sobie czerwoną sukienkę i czarne pończoszki, to był zimny dzień. Matka była w ciąży ze mną. Na chwilę przymknęła oczy, dosłownie na minutę, żeby odpocząć. Zawsze potem mówiła, że usłyszała plusk najpierw w kościach, a dopiero potem w uszach.
— Przykro mi — powiedziała Ludmiła. Postawiła kołnierz, jakby chciała się nim odgrodzić od lodowatych rzecznych wód na innym kontynencie.
— Zdarza się — westchnął Oleg.
Z głośnym szczękiem zamek uwolnił dom ze swojego uścisku. Oleg miał wrażenie, że jego serce odpowiedziało echem na ten szczęk, jakby też się otworzyło i zaczęło wykrwawiać na próg. Czoło miał rozpalone, pierś pulsowała mu bólem. To był dopiero trzeci zamek w tym dniu, praca jeszcze nie rozkręciła się na dobre. Spojrzał na Ludmiłę — Ludmiłę, która nie była jego siostrą, nosiła pierścionek z topazem i miała niesamowicie długie rzęsy.
— Zaproś mnie do środka, Miła — powiedział, dzielny odwagą zamka.
W pierwszej chwili się zaniepokoiła, ale skinęła z namysłem głową i skierowała go do małej kuchni. Oleg czuł się jak u siebie w domu (podobnie jak w wielu innych domach, które nie należały do niego, dopóki nie odkrył szlachetnego zastosowania dla swojej pasji), smarując grubą pajdę chleba masłem i ikrą łososia, krojąc soloną rybę i nalewając schłodzone wino do kieliszków. Ludmiła nie wchodziła mu w paradę. Przysiadła spokojnie na krześle i kilka razy otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale zawsze kończyło się na tym, że tylko patrzyła, jak się porusza, jak dotyka chleba i ryby.
Jedli w milczeniu. W małym niebieskim pokoju Ludmiła płonęła jak małe słońce. Dopiero kiedy zjedli, zdjęła płaszcz i Oleg zobaczył, że ma na szyi plamę w kształcie pająka, pałające czernią znamię — którego macki, ukryte pod włosami, sięgały aż pod szczękę, szeroko rozcapierzone jak miniaturowe ulice i aleje — tak intensywnie czarne, że zdawało się, że pulsuje w rytmie jej serca.
— To znamię. — Roześmiała się. — Albo coś w tym rodzaju. Bo znamię powinnam mieć od urodzenia, a nie urodziłam się w zeszłym roku.
— Nie przeszkadza mi — zapewnił ją półgłosem.
— Nigdy nie byłam w Nowogrodzie. Urodziłam się w Odessie. Tam jest ciepło, tak ciepło, a domy są takie białe… Kiedy wracam do niej pamięcią, widzę tylko tę biel. I morskie ptaki. Tutaj stale marznę. Czasem budzę się i wydaje mi się, że czuję zapach Morza Czarnego. Jesteś szczęściarzem, że tak niewiele pamiętasz.
Oleg przykrył jej dłoń swoją. To pewnie przez ten zamek, przez to, z jaką łatwością go otworzył, jak się przy tym zarumienił, jak westchnął z ulgą, cichutko, tak że nikt inny nie słyszał tego westchnienia — tylko to mogło wyjaśnić, że jakimś cudem zebrał się na odwagę, żeby dotknąć jej w taki sposób, bez pozwolenia. Serce biło mu zbyt mocno, zbyt szybko. Był nieśmiały i małomówny, jak matka. W Ludmile usłyszał jednak wołanie klucza, który płakał starymi rdzawymi łzami.
— To jest zwykle trudniejsze — powiedziała cicho, patrząc na ich złączone dłonie.
— Co?
Zamknęła oczy i usta, zacisnęła kurczowo powieki i wargi, jakby chciała za wszelką cenę zatrzymać w sobie całą swoją istotę.
— Dotknięcie drugiego człowieka, przespanie się z nim… ma w sobie coś z pionierstwa — wyszeptała. — Pionier zakrada się na granicę czyjegoś prywatnego świata, dziwnego, niepojętego świata wewnętrznego, pełnego niepowtarzalnych zwyczajów, dźwięczącego językiem, który brzmi podobnie do jego języka, ale w rzeczywistości jest zupełnie obcy. Wiele razy byłam w takich obcych krajach. Nauczyłam się, jak parzyć kawę wedle obyczaju ich mieszkańców, jak dzielić się jedzeniem, jak pocieszać, jak tańczyć miejscowe tańce. Zwykle znacznie trudniej jest znaleźć kogoś, kto chciałby razem ze mną spacerować po ulicach, próbować herbaty z mojego kraju, kogoś, kto chciałby… imigrować, jeśli można tak powiedzieć. Zwłaszcza… z tym. — Wskazała znamię.