Dotknął jej szyi i wyrysowanych na niej czarnych linii, gorących, drżących lekko w rytmie pulsu.
— Myślę, że spodobałby mi się twój kraj — powiedział nieśmiało.
Nie dodał nic od siebie, przepełniony tym co martwe, i tym co zamknięte.
Wziął ją w ramiona i przytulił jej złocistą głowę do piersi. Jakaż ona była zimna! Skórę miała suchą i jakby zmrożoną; miał wrażenie, że słyszy w niej morskie ptaki, trzepoczące skrzydłami na wysokości skutych lodem stawów barkowych.
Ludmiła, która nie była jego siostrą, objęła go jak dziecko za szyję. Nie śmiał odetchnąć. Pocałował jej oszpeconą żuchwę.
— Jestem mężatką — powiedziała bez ogródek, mimochodem, jakby podawała swój adres albo wzrost. Nie odsunęła się.
— To bez znaczenia — wychrypiał. Głos spływał mu z gardła jak skórka z obranego czarnego owocu. Wziął głęboki wdech i wyszeptał w jej włosy: — To miejsce nie jest rzeczywiste. Nie wiedziałaś? Nie domyśliłaś się? Wszyscy na nie patrzyli i patrzyli, otwierali szeroko oczy, usilnie starali się zapamiętać, sfotografować, zapisać w powieściach, bez chwili przerwy. Kiedy tak na coś patrzymy, zabijamy to. To jak z mrówką pod lupą. Nie ma już Manhattanu. Unosimy się w czarnych odmętach i widzimy Empire State Building tam, gdzie jest tyko ziejąca pustka. Jakie to ma znaczenie, co robimy w takim miejscu? Z kim bierzemy ślub? Czy kłamiemy?
Wtedy go pocałowała. W jej ustach i w jego gardle była pustka. W mrokach martwego Manhattanu dźwignął ją i oparł plecami o drzwi spiżarni. W środku grzechotały słoiki z dżemem: malinowym, porzeczkowym, śliwkowym.
Kiedy wrócił do domu (zamek z ulgą przyjął jego powrót), jego siostra siedziała w kuchni z rękami złożonymi na kolanach i wpatrywała się w niego ogromnymi czarnymi oczami. Starał się na nią nie patrzeć.
— Stęskniłam się za tobą, Oleżka — powiedziały martwe usta tej drugiej Ludmiły, w czerwonej, teraz o wiele za małej sukience, z szyją wciąż oplecioną dławiącym zielskiem z Wołchowa.
Cztery
Żona introligatora
Ślady po cięciach papierem na opuszkach palców Ludovica przypominały siatkę południków i równoleżników. Palce dawno już przybrały matowozłoty odcień drogiego kleju — z rodzaju tych, co, do których można mieć całkowitą pewność, że pochodzą z przetworzonego ciała jakiegoś zwierzęcia; przy odrobinie szczęścia i dużych nakładach finansowych w grę wchodziły zwierzęta tak egzotyczne jak ryś lub wielbłąd. Ludo używał prawie wyłącznie takich właśnie zmętniałych, złowieszczych klejów; interesowały go, ciekawiło go ich pochodzenie. Lubił sobie wyobrażać, że pęta książkę ścięgnem chińskiego tygrysa; że kiedy śpi, niezliczone grzbiety ksiąg przeciągają się, warczą i szerokimi jęzorami liżą litery na kartach.
Jego żona, Lucia, nie słyszała pomruków drapieżnych kotów w ciemnościach. Miała mocny sen; zielona koszula nocna ledwo, ledwo unosiła się i opadała w oddechu. Jej ciało przywodziło na myśl mały pagórek na łóżku, stały element domowego krajobrazu, do tego stopnia zespolony z jego glebą, że Ludovico spodziewał się czasem, że kwiat zakwitnie na jej ramionach albo wciśnie im łodyżkę między usta przy porannym pocałunku — równie zwyczajnym i niezbędnym jak filiżanka kawy. Uważał się za człowieka skłonnego do głębokiej zadumy i takie myśli utwierdzały go w tym przekonaniu. Kwiaty, które bez światła rozkwitały w jego głowie, były liczne i blade.
Lucia nie była katoliczką, lecz raczej hybrydą ateistki i humanistki. Z tego powodu dawniej Ludovico traktował ją z rezerwą — kiedy jako przykładny młody rzymianin z jednakową beztroską i czcią odwiedzał Bazylikę Świętego Piotra i Forum Trajana. Ona zaś pogardliwie wypowiadała się o medaliku ze świętym Izydorem, który zawsze wiernie nosił na piersi. „Jakim trzeba być człowiekiem, żeby oddawać cześć świętemu, o którym nikt nie pamięta?” — mawiała. „Przecież on nawet nie był Włochem!”. On zaś, mimo że ją kochał, nie umiał jej wyjaśnić, że święty Izydor, chociaż oficjalnie nijak nie był patronem przedstawicieli jego profesji, wydawał mu się najwłaściwszym świętym od ksiąg — otoczony aureolą trzmieli, których analizie socjologicznej poświęcił bite dwie kolumny w Etymologiae, pierwszej w dziejach encyklopedii, obszernym kompendium wiedzy średniowiecznej, w którego kartach zawierał się cały świat.
Kiedy Lucia popadała w taki przekorny nastrój, Ludo po prostu całował to miejsce na jej skroni, gdzie miękkie czarne włosy wtapiały się w skórę, i cytował jej przemyślenia Izydora o sprzecznościach natury chimery. Tym właśnie była Lucia — jego chimerą, jego złożonym potworem, jego ryczącą, kąsającą i całującą bestią.
A jakie skomplikowane i prześliczne rysunki kreśliła na marginesach ksiąg! Jakimż byłby introligatorem, gdyby nie ona, jej nieskończona zmienność i obsesyjna znajomość wszystkich sekretów atramentu? Nie słyszała zaklętych w książkach tygrysów, ale umiała wyczuć woń indyjskiego drewna i grozę mątwy w miseczkach pełnych czerni, fioletu i brązu, równie intensywnych jak farby olejne. Rozumieli się bez słów, gdy Ludovico przycinał stronice, oklejał okładki miedzianej barwy jedwabiem i układał czcionki w wiekowej prasie drukarskiej, która niczym stary, hardy bazyliszek stała w kącie w kuchni (musieli przenieść piec, żeby zrobić jej miejsce), pożerała papier i wydalała książki. Ludovico ją kochał, Lucia zaś, oparłszy ręce na biodrach, pozostawała głucha na jej jęki i protesty, aż ta, zawstydzona, godziła się służyć im wiernie przez kolejny rok.
Byli szczęśliwi — szczęściem tego rodzaju, jakie rodzi się z wygodnego bałaganu butelek po sauvignon i kubków po kawie w zlewie, tanich kryminałów z rozpękniętymi grzbietami na nocnej szafce, szlafroków przerzuconych przez oparcia wysokich, tapicerowanych brokatem foteli, okiennic otwartych na oścież na całą noc i przedpokoju, który nie może się doczekać malowania.
W drugą zimę po ślubie, kiedy Ludo pojechał w odwiedziny do mieszkających w Umbrii braci i zostawił Lucię samą, opętał ją irytujący, wężoogoniasty duch chimery, który do tej pory siedział niechętnie spętany w jej wnętrzu. Spaliła wszystkie meble w przedpokoju (stolik pod telefon i cztery japońskie lampy z papierowymi kloszami), nagromadzone przez rok nieprzeczytane listy i ukochany fotel do czytania Ludovica. Bez snu, bez jedzenia, pracując dniem i nocą, pokryła powierzchnię żółtawych ścian kompletnym tekstem Etymologiae, spisanym drobnym, zwichrowanym pismem, którego nigdy przedtem — i nigdy potem — nie użyła. Kiedy wrócił Ludovico, leżała skulona na podłodze jak zgoniony lis i spała, otoczona słowami świętego Izydora.
Na ten widok Ludo padł przy niej na kolana i zapłakał. Od tamtej pory przestał bywać w bazylice. Zamiast tego sam odprawiał milczące msze w pustym, jasno oświetlonym przedpokoju, całując słowa Hiszpana jak paciorki różańca. Wybaczył Lucii fotel, rzecz jasna, a ona wybaczyła mu świętego, kiedy własnym cierpieniem potwierdziła jego świętość.
I tak sobie żyli — dwie nieustępliwe, milczące bestie, rozkochane w sobie nawzajem. Zamiast kwiatów, które zachwyciłyby inną kobietę, przynosił jej znalezione na ulicach odłamki marmuru, a ona przyciskała je do policzka, nagrzewając do temperatury ciała, sama zaś znosiła mu najdziwniejsze cudzoziemskie kleje, niczym czarodziejskie maści — i doskonale się rozumieli. Dopóki nie zasiadł do oprawiania książki wydrukowanej na florenckiej prasie do drukowania miniatur.