Była dziełem pewnego japońskiego dżentelmena i zawierała mnóstwo dziwacznych, odrażających ilustracji, sporządzonych, jak się domyślał, przez samego autora; nie pochwalał takich praktyk, lecz introligatorstwo jest rzemiosłem luksusowym i nie mógł przebierać w ofertach. Wszędzie w domu walały się papiery, jedwabie i deski — poza uświęconym przedpokojem, który pozostał pusty jak kredens w domu biedaka.
Lucia, nie mając zajęcia przy najnowszym zamówieniu, spędzała wesoło czas w mieście, przez co rzadko się widywali. Kiedy rankiem cicho wymykała się za drzwi, oczami wyobraźni widział znikającą za nimi złotą łapę i szmaragdowy ogon zamiast smukłych czarnych pantofelków i szeleszczącej kremowej sukienki. Uśmiechał się wtedy, a w jego rzednących blond włosach migotało słońce wielu dni.
Nie zauważył go więc, dopóki któregoś dnia nie zajęła się konserwacją prasy drukarskiej, z plamą atramentu na policzku do złudzenia przypominającą zabłąkane krucze pióro. Stała odwrócona tyłem do niego, tak że widział zgięcia jej kolan. W pierwszej chwili po prostu prześliznął się po nim wzrokiem; była przecież cała pochlapana atramentem, tworzącym na jej ciele przypadkowe, skomplikowane wzory, typowe dla każdego nowicjusza zgłębiającego sekrety prasy drukarskiej. To coś jednak przyciągnęło jego wzrok ponownie: pulsujący splot cienkich, sinych linii, jak niepospolicie rozgałęziony krwiak, tajemne znamię. Niczym stara mapa, rysunek był otoczony symbolizującymi wiatr cherubinami dmuchającymi na łydkę Lucii, u dołu zaś wił się wąż, kreśląc południowy skraj planu — był to bowiem plan miasta, nieregularny, zdeformowany ułożeniem na skórze, ale z wyraźnie widocznymi ulicami, skrzyżowaniami i pomnikami opisanymi tym samym drobnym charakterem pisma, który pokrywał ściany korytarza. Ludovico nie potrafił odczytać nazw, był jednak pewien, że są po łacinie — w ulubionym języku Lucii, klarownym i (o czym doskonale wiedział) jedynym właściwym do opisywania map.
— Co ci się stało w nogę? — zapytał łagodnym tonem.
Lucia spojrzała przez ramię i lekko się odchyliła, prostując nogę w tył jak Dafne wtapiająca się w drzewo.
— Ach, to… — Westchnęła. — Nie wiem. Ale byłam już z tym u lekarza i nie ma się czym przejmować. Nic mi nie będzie. To brzydkie, ale… niezłośliwe, tak to się chyba mówi. — Odstawiła talerz, podeszła do Ludovica i czule pocałowała go w skroń. — Może książki mnie polubiły i odważają się na pierwsze pocałunki?
— Nigdy nie wydrukowałem takiej książki.
— Cóż, nie powiem ci, co to jest, bo sama tego nie wiem. Udaj, że twoja dzika żona-chimera zrobiła sobie tatuaż, i staraj się o nim nie myśleć.
On jednak nie mógł zapomnieć. Książka Japończyka stała się równie nieciekawa jak woda wylana przez okno. Zamiast tego rysował wzór spod kolana żony na marginesach książek w korekcie, pstrząc wiatrami i wężami schludne wiersze o prawdziwej naturze pociągów i ich maszynistów. Kiedy wieczorem Lucia zaczęła się szykować do wyjścia, ubłagał ją, żeby została, odsłoniła przed nim zgięcie kolana i pozwoliła mu dotknąć plamy, znamienia, mapy.
Zgodziła się i położyła na brzuchu, żeby mógł ją obejrzeć jak wymagający pilnej konserwacji rękopis. Wtuliła twarz w poduszkę, a on przytknął usta do jej skóry, smakując szorstkie, słone ulice, naniesione tam przez tajemniczą prasę, która wytropiła i napadła Lucię po ciemku. Zamknął oczy; przesunął drżącymi rzęsami po drogach i zaułkach. Jego język był jak prasa drukarska, odciskająca na skórze wzór pożądania. Lucia próbowała odwrócić się na plecy, ale powstrzymał ją; nie zniósłby zniknięcia mapy. Całując jej uda, wsunął ręce pod brzuch Lucii i wyszeptał jej imię z gorliwością katolika-odstępcy. Przycisnął policzek do boku jej szyi, która zawsze wydawała mu się nieco zbyt długa jak na właściwe ludzkie proporcje. Jedną ręką odgarnął na bok jej włosy i wszedł w nią. Zamknęła oczy, cicha i miękka jak stronice książki. Pchnął mocno, chcąc ją zmusić do krzyku, a nawet skrzywdzić, byle tylko wypowiedziała jego imię, jęknęła, cokolwiek. Ona jednak milczała, a on nie umiał jej zmusić do tego, by wydała z siebie jakiś dźwięk.
Kiedy się poruszali w starym, dawno wypracowanym rytmie, namacał zgięcie jej kolana i poczuł, jak ulice jakiegoś nienazwanego miasta drżą mu pod palcami.
Śnią w domu Orlande, wtuleni w ciepłą pierś i puste łóżka czterech czarnych mis w jej domu. Patrzą przed siebie, prosto w jej różowe, szaro nakrapiane usta. Czerwona przędza wrzyna im się w nadgarstki. Żabia wyrocznia składa na ich kolanach cztery karty, ale oni na nie nie patrzą. Jeszcze nie teraz.
My jednak możemy spojrzeć. My, którzy mącimy.
Na jej odsłoniętych kolanach spoczywa Koń Bez Skóry, symbolizujący Próżne Poświęcenie, Pogoń Bez Miłości, Nieoczekiwaną Płodność. Jej niebieskie włosy muskają twarde, pogięte krawędzie starej karty.
Na przetartym materiale okrywającym jego nogi leży Trójka Kamienic, zapowiedź Halucynacji Słuchowych, Marskości Wątroby, Człowieka Oddalającego Się Od Zbawienia. Bawi się kluczami. Mamy wrażenie, że ich brzęk go uspokaja.
Na jej obleczonych w dżins udach widzimy Nieszczęśliwą Wieżę, zwiastunkę Bezimiennego Żalu, Symetrii Doświadczenia i Pustej Spiżarni. Tylko ona jedna podnosi kartę i przykłada do policzka. Ponurym rysunkiem pękniętej figury szachowej zasłania ślad po użądleniu.
Na jego płóciennych spodniach ląduje Archipelag, znak Plagi Węgorzy, Pogoni Bez Miłości i Ciemnowłosej Kobiety Bez Dwóch Palców. Zaciska pięści, wbija poplamione atramentem palce w miękkie wnętrza dłoni.
Odruchowo łapią się za ręce, gdy Orlande plącze przędzę w węzły: liczne palce wyciągają się na oślep, wątłe i spragnione. Przed ich oczami unosi się olbrzymi, zielony łeb Orlande, obramowany srebrem, jak na ikonie. Żabia kobieta pokazuje im żółtą karteczkę z równo nadrukowanymi czerwonymi słowami:
„Odejdźcie. Zostaliście połączeni. Tworzycie quarto”.
Węzły się rozluźniają, przędza spada. Wszyscy czworo wychodzą za osłonięty palmami próg, w noc pachnącą sasafrasem i rumem, na szeroką Hieratyczną, która ma kolor cynamonu. Potykają się w usłanym łodygami trzcin mroku. Mają brudne stopy, w głowach kręci im się od wiatru znad morza.
Tę chwilę lubię najbardziej. Kiedy są tacy nowi. Nawet nowo narodzone źrebięta nie są tak niewinne.
Żaba wypycha ich za drzwi saloniku jak matka ponaglająca dzieci w pierwszym dniu szkoły, żeby biegły do autobusu: „Nie lękajcie się, kochaniutcy! Wszystkie te potworności nie mogą się doczekać chwili, kiedy je przeżyjecie!”.
Czy to kaprys zegara sprawia, że wytaczają się we czworo na szeroką ulicę w tej samej chwili, gdy od strony fabryki falą nadciągają skaczące świerszcze, tańcząc złożonego binarnego menueta na platynowych odnóżach? A może to czysta poezja? Casimira bije swoich podopiecznych w porcelanowych i chitynowych formach, Orlande wypuszcza swoich spod czerwonej przędzy i razem ruszają w miasto, świeży, surowi i puści jak rondel. Symetria godna podziwu.
Stoją we czworo na ulicy szrafowanej suchymi liśćmi lilii, jakby nieświadomi, że coś może ich tam rozjechać. Patrzą tępo po sobie, jak stado skretyniałych gazeli. Nadal trzymają się za ręce, nie są w stanie znieść myśli, że mogliby się rozdzielić — jeszcze nie teraz! Jeszcze nie! Po ich pozbawionych czucia stopach przepływa rój świerszczy o szklanych skrzydłach.