Po sutym śniadaniu, zakończonym oczywiście tortem, goście zostawili nas samych. Matt i ja padliśmy na wielką, wygodna kanapę w salonie.
– I jak, Suzie? Ot, kolejne urodziny?
Musiałam się uśmiechnąć.
– Wiesz, że większość ludzi boi się urodzin? Żeby nikt nie widział, jak się starzeją. Ja się czuje dokładnie odwrotnie. Każdy kolejny dzień przyjmuję jak niesamowity dar. Że mogę tu być, zwłaszcza z tobą. Dziękuję ci za przyjęcie. Kocham cię.
Matt zareagował prawidłowo. Nachylił się i pocałował mnie czule w usta. A następnie zaniósł na górę do sypialni, gdzie spędziliśmy resztę urodzinowego poranka i, przyznam od razu, większość popołudnia.
Wciąż jestem rozdygotana, gdy sobie przypomnę wydarzenie sprzed kilku tygodni.
O jedenastej rano przywieziono na ostry dyżur miejscowego robotnika. Spadł z drabiny z wysokości pięciu metrów i doznał urazu głowy.
Młody człowiek, trzydzieści lat, nazywa się John Macdowell, ma żonę i czworo dzieci. Tomografia komputerowa wykazała krwiak nadtwardówkowy. Natychmiast trzeba było usunąć ucisk na mózg.
Blisko trzy godziny walczyliśmy o zażegnanie kryzysu. Omal nie zszedł. Akcja serca się zatrzymała. Wreszcie udało się go uratować. Miałam chęć ucałować go za to, że przeżył.
Przyjechała jego żona z dziećmi. Była sparaliżowana strachem. Gdy tylko próbowała coś powiedzieć, wybuchała płaczem. Miała na imię Meg, trzymała w ręku niemowlę. Mimo młodego wieku wyglądała, jakby dźwigała na barkach cały świat.
– – Dziękuję, pani doktor – powiedziała żarliwie. – Tak bardzo Johna kochamy. To złoty człowiek.
– – Wiem. Poznałam po trosce, jaką mu tu wszyscy okazywali. Cała brygada przyszła do mnie na ostry dyżur. Zatrzymamy go w klinice przez kilka dni. Przy wypisie dam pani dokładne zalecenia, co robić w domu. W tej chwili jego stan nie budzi obaw. Proszę do niego wejść, chętnie przypilnuję dzieci.
Pani Macdowell podała mi niemowlaka. Chłopczyk był malutki, miał co najwyżej dwa do trzech miesięcy.
– – Naprawdę chce pani to zrobić, pani doktor? Nie szkoda pani czasu? – spytała.
– – Dla pani absolutnie nie.
Siedziałam tam z tym chłopczykiem na ręku i myślałam o dziecku rosnącym we mnie.
Już wiedziałam, że jestem niezłą lekarką. Ale dopiero kiedy wzięłam w objęcia malutkiego Macdowella, zrozumiałam, że będę też dobrą matką.
Nie, Nick, wiedziałam, że będę fantastyczną matką.
– – CO TO było? – spytałam. – Matt, kochanie?
Mówiłam z trudem.
– Matt… coś się dzieje. Trochę mnie tam… boli. Auuu. A właściwie to bardzo mnie boli.
Upuściłam widelec na podłogę w tawernie „Pod Czarnym Psem”, gdzie jedliśmy kolację. Ból był przedwczesny. Przecież jeszcze kilka tygodni do wyznaczonego terminu porodu.
Matt zareagował natychmiast. Był na to lepiej przygotowany niż ja. Rzucił gotówkę na stolik, wyprowadził mnie z „Czarnego Psa”.
Podejrzewałam, co to może być. Skurcze Braxtona i Hicksa. To jeszcze nie są skurcze porodowe. Czasem takie bóle zdarzają się kobietom nawet w pierwszym trymestrze, ale już w trzecim nietrudno je pomylić z porodowymi. Mnie jednak ból dźgał powyżej macicy, promieniował aż pod lewe płuco. Zupełnie jakby ktoś mnie kłuł ostrym nożem.
Dotarliśmy jakoś do dżipa, pojechaliśmy do szpitala.
– Z pewnością to drobiazg – pocieszałam się. – Dziecko fika koziołki na znak, że jest całe i zdrowe.
– To świetnie – podchwycił Matt, ale nie zdejmował nogi z gazu.
Co tydzień miałam wizyty kontrolne ze względu na ciążę wysokiego ryzyka. Dotąd jednak wszystko szło jak po maśle. Gdyby wyniknął jakiś kłopot, pierwsza bym go rozpoznała. Przecież jako lekarka miałam do tego przygotowanie.
Ale myliłam się. Przeoczyłam coś.
Posłuchaj, jak omal oboje nie postradaliśmy życia.
Mieliśmy najlepszą lekarkę na Martha`s Vineyard, a zarazem jedną z najlepszych w całej Nowej Anglii. Doktor Constance Cotter zjawiła się w szpitalu niecałe dziesięć minut po moim przyjeździe.
Chociaż poczułam się już dobrze, Connie siedziała przy mnie przez dwie godziny. Widziałam troskę w jej oczach. Martwiła się o moje serce. Czy wytrzymam? Martwiła się też o ciebie, Nick.
– Zagrożenie nie minęło – powiedziała w końcu, oszczędzając mi złudzeń. – Suzanne, masz tak wysokie ciśnienie, że rozważam nawet wywołanie porodu zaraz. Wiem, ze to jeszcze nie czas, ale zmartwiłaś mnie. Na pewno zostawię cię tu na noc. I tyle nocy, ile będzie trzeba.
Wytrzeszczyłam oczy na Connie z miną „chyba żartujesz?”. Przecież jestem lekarką. Mieszkam niedaleko szpitala. W razie potrzeby przyjechałabym natychmiast.
– Wybij to sobie z głowy, Suzanne. Zostajesz. Załatw wpis, a ja przed wyjściem jeszcze do ciebie zajrzę. I bez dyskusji.
Godzinę później Matt i ja siedzieliśmy w mojej sali, czekając na powrót Connie. Mówiłam mu, co wiem na temat stanu przedrzucawkowego. Prosił, żebym to powtórzyła ze szczegółami zrozumiałymi dla laika. Kiedy mu wyjaśniłam, gwałtownie zmienił pozycję, jakby nagle zrobiło mu się niewygodnie na krześle.
Wreszcie weszła Connie. Znów zbadała mi ciśnienie.
– Suzanne – powiedziała zmartwionym głosem. – Ciśnienie znowu podskoczyło. Jeżeli nie opadnie w ciągu najbliższych godzin, wywołuję akcję porodową.
Nigdy nie widziałam Matta tak zdenerwowanego.
– Suzanne, zostanę tu z tobą na noc.
– Nie wygłupiaj się – poprosiłam.
Ale Connie spojrzała na mnie i profesjonalnym tonem, zarezerwowanym wyłącznie dla pacjentów, poparła go w całej rozciągłości.
– Uważam, że to świetny pomysł. Matt powinien z tobą zostać.
Przed pójściem na noc do domu przyszła jeszcze raz sprawdzić mi ciśnienie. Wypatrywałam w jej twarzy oznak niepokoju. Co ona ma w oczach? Nie bardzo mogłam wyczytać.
I wtedy Connie powiedziała sama:
– Suzanne, odczyt pracy serca dziecka nie jest silny. Musimy odebrać je zaraz. – Chwyciła mocno moją rękę. – Nie mam zamiaru narażać ani ciebie, ani dziecka. Robimy cesarkę.
Łzy napłynęły mi do oczu. Skinęłam głową.
– Ufam ci, Connie.
Wtedy wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Connie założyła mi wenflon, podała siarczan magnezowy, natychmiast zrobiło mi się niedobrze. I dostałam oślepiającego bólu głowy.
Dopiero wtedy powiedziała mi co się dzieje. Miałam opuchniętą wątrobę. Liczba płytek krwi drastycznie spadła, a ciśnienie skoczyło 190 na 130. co gorsza, Nick, twoje tętno słabło.
– Suzanne, nic ci nie będzie – powtarzała. Jej głos dochodził niczym echo z odległego kanionu.
– A co z dzieckiem? – szepnęłam spierzchniętymi wargami.
Czekałam na odpowiedź: „Jemu też nic nie będzie”.
Ale nie doczekałam się. Znów łzy nabiegły mi do oczu.
Przewieziono mnie na salę operacyjną, gdzie nie tylko można było przyjąć poród, lecz również przetoczyć osiem jednostek krwi. Liczba płytek znów opadłą. Wiedziałam, co się święci. Gdyby zaczął się krwotok wewnętrzny, umarłabym.
Kiedy robiono mi znieczulenie międzyoponowe, zobaczyłam, że obok anestezjologa stoi doktor Leon, mój kardiolog. Po co go tu sprowadzono? Nie róbcie mi tego. Proszę was, błagam. Włożono mi maskę tlenową na twarz. Próbowałam się opierać.
Connie podniosła głos.
– Nie, Suzanne. Przyjmij tlen.
Wydawało mi się, że płonę. Nie wiedziałam, że moje nerki odmawiają pracy, liczba płytek krwi spadła, a ciśnienie podskoczyło do zatrważającego poziomu 200 na 115. nie wiedziałam, że dostaję steroidy dla poprawy pracy płuc dziecka i zwiększenia jego szans na przeżycie.