Aviendha również zbierała się do odejścia, kiedy koścista dłoń spoczęła na jej ramieniu. Ujrzała stojącą za nią Bair. Mądra miała już na sobie zwyczajową spódnicę i bluzkę.
– Mądra… – zareagowała odruchowo.
– Mądra… – odpowiedziała Bair z uśmiechem.
– Czy jest coś…
– Pójdę do Rhuidean – wypaliła tamta, zadzierając głowę i spoglądając w niebo. – Może będziesz tak uprzejma i otworzysz mi bramę?
– Chcesz przejść między szklanymi kolumnami.
– Jedna z nas musi. Wbrew temu, co można by wnosić ze słów Amys, Elenar nie jest jeszcze gotowa, a zwłaszcza na coś… takiego. Dziewczyna jest w porządku, tyle tylko, że skrzeczy i skrzeczy, jak padlinożerny ptak nad ostatnim kawałkiem gnijącego mięsa.
– Ale…
– Och, nie zaczynaj i ty. Jesteś jedną z nas, Aviendha, co nie zmienia faktu, że mogłam się opiekować twoją babcią, kiedy jeszcze była dzieckiem. – Bair pokręciła głową, śnieżnobiałe włosy zdawały się lśnić w księżycowej poświacie. – Najlepiej się nadaję – ciągnęła. – Zdolne do przenoszenia Mocy będą potrzebne w bitwie, która nas czeka. Poza tym nie pozwolę, żeby w obliczu tego, co się stało, jakieś dziecko przeszło między kolumnami. Sama to zrobię. No, dobrze, brama, tak? Spełnisz moją prośbę czy będę musiała zmusić Amys?
Aviendha chętnie by ujrzała, jak któraś zmusza Amys do zrobienia czegokolwiek… Może Sorilea by sobie poradziła. Ale nic nie powiedziała, tylko splotła odpowiednie strumienie Mocy, żeby stworzyć bramę.
Na myśl o tym, że druga kobieta będzie świadkiem tego, co sama widziała, skręcało ją w żołądku. Czy Bair doświadczy dokładnie tej samej wizji? A jeżeli tak, to czy przez to obecna w niej przyszłość stanie się bardziej prawdopodobna?
– Naprawdę było to aż tak okropne? – zapytała cicho tamta.
– Przerażające. Włócznie by się spłakały, popękały kamienie, Bair. Wolałabym osobiście stawić czoło Odbierającemu Wzrok.
– Dodatkowy argument, żebym to ja poszła, a nie żadna inna. Powinna to zobaczyć najsilniejsza z nas.
Aviendha zapanowała nad odruchowym gestem i nie zareagowała uniesieniem brwi. Bair była wprawdzie twarda jak dobrze wyprawiona skóra, niemniej pozostałe też nie bardzo zasługiwały na miano delikatnych płatków.
– Bair – powiedziała jeszcze, tknięta nagłą myślą. – Spotkałaś może kiedyś kobietę o imieniu Nakomi?
– Nakomi. – Powtórzyła tamta z namysłem. – To pradawne imię. Nie znam żadnej, która dzisiaj by się nim posługiwała. Czemu pytasz?
– W drodze do Rhuidean spotkałam kobietę, która tak mi się przedstawiła – odpowiedziała Aviendha. – Twierdziła, że jest Mądrą, ale było w niej coś takiego… – Pokręciła głową. – Powiedzmy, że to tylko moja pusta ciekawość.
– Cóż, na mnie czas. Czas dowiedzieć się czegoś więcej na temat prawdziwości twoich wizji – rzekła Bair, ruszając w kierunku bramy.
– A jeżeli okażą się prawdziwe? – Aviendha nie zdołała powstrzymać cisnącego się na usta pytania. – Jeżeli naprawdę nic nie będziemy w stanie zrobić?
Bair odwróciła się.
– Mówiłaś, że widziałaś swoje dzieci?
Aviendha przytaknęła. Opowiadając treść swoich wizji, tę część potraktowała zdawkowo. Uznała, że nie ma co się wdawać w osobiste sprawy.
– Jednemu z nich nadaj inne imię – zaproponowała Bair. – Nigdy nikomu nie podawaj imienia, które poznałaś w wizji, nawet nam. Wtedy będziesz wiedziała. Jeśli bodaj jedną rzecz można zmienić, można zmienić również pozostałe. Nie, one po prostu też się zmienią. To nie jest nasz los, Aviendha. To jest droga, którą nie pójdziemy. Razem stworzymy inną.
Aviendha mimowolnie pokiwała głową. Tak. Drobna zmiana, taka drobna, a jaka znacząca.
– Dziękuję ci, Bair.
Siwa Mądra skinęła jej na pożegnanie, a potem przekroczyła bramę i ruszyła biegiem w kierunku oddalonego miasta.
Talmanes zamachnął się szeroko na przygarbionego Trolloka w prymitywnej kolczudze. Potwór miał pysk dzika i odrażająco śmierdział mieszaniną odorów dymu, mokrej sierści i niemytego ciała. Pod siłą ciosu chrząknął gardłowo, jakby zdziwiony – bestie zawsze zdawały się zdziwione, gdy je atakował.
Szarpnął dłonią, uwalniając klingę z boku Trolloka, zanim tamten zwalił się na ziemię, w wypadzie przebił mu sztychem gardło, nie dbając o połamane pazury szarpiące jego nogę. Następnie patrzył, jak w paciorkowatych, nazbyt ludzkich oczach szybko gaśnie życie.
Wokół jego ludzie walczyli, krzyczeli, jęczeli, zabijali. Ulica stromizną wiodła ku pałacowi. Tam właśnie urządziły zasadzkę Trolloki, żeby uniemożliwić Legionowi marsz pod górę.
Talmanes przykucnął, a właściwie osunął się bezwładnie pod ścianą jakiegoś budynku – sąsiedni płonął, malując scenerię wściekłymi kolorami i kąpiąc ją w żarze bijącym od płomieni. Ale jemu ogień ten zdał się chłodny w porównaniu z tym, który przerażająco przeżerał jego ranę. Paląca trucizna z jednej strony sięgnęła już stopy, z drugiej objęła ramię.
„Krew i krwawe popioły” – krążyło mu w głowie. – „Cóż bym dał za bodaj parę godzin z fajką i książką, w samotności i spokoju”. Ludzie, którzy zachwycali się chwalebną śmiercią w boju, byli skończonymi, przeklętymi głupcami. Nie było nic chwalebnego w umieraniu pośród ognia i krwi. Spokojna, łagodna śmierć, za każdą cenę…
Podniósł się ciężko, krople potu skapywały z jego twarzy. Zerknął w dół ulicy – Trolloki gromadziły się na tyłach jego pozycji. I wprawdzie tym sposobem odcięły mu odwrót, ale nie przeszkadzały przeć naprzód. I Legion szedł, wyrąbując sobie drogę w szeregach potworów.
Odwrót zresztą byłby nadzwyczaj trudny. I nie chodziło tylko o Trolloki zagradzające drogę, ale o samą specyfikę walki w mieście, która pozwalała im przeformować szyki i, tak w odwrocie, jak i w ataku, atakować jego flanki z bocznych uliczek.
– Atakujemy całą siłą, ludzie! – zawołał i sam rzucił się ku Trollokom blokującym przestrzeń ulicy. Pałac był już całkiem niedaleko. Przyjął na tarczę cios miecza Trolloka z kozim łbem, który w przeciwnym razie sięgnąłby głowy Dennela. Spróbował odepchnąć broń, ale… na Światłość!… Trolloki były jednak silne. W istocie ledwie udało mu się ustać na nogach do chwili, gdy Dennel doszedł do siebie i ciął stwora w uda, obalając na ziemię.
Zobaczył obok siebie Meltena. Wywiązując się ze złożonej obietnicy, Pogranicznik trwał przy nim na wypadek, gdyby potrzebny był miecz przecinający żywot Talmanesa.
Razem poszli w szpicy ataku na wzgórze. Przez chwilę wyglądało, jakby Trolloki powoli zaczynały się wycofywać, ale wtedy runęły do ataku warczącą, wyjącą masą ciemnego futra i metalu, połyskującą w świetle płomieni.
Tyle ich…
– Zewrzeć szeregi! – wołał Talmanes. – Za lorda Mata i Legion Czerwonej Ręki!
Gdyby Mat tu był, z pewnością kląłby jak najęty, narzekał bez końca, a potem uratował ich wszystkich za pomocą jakiejś cudownej sztuczki taktycznej. Talmanes nie potrafił wzbić się na wyżyny szaleństwa i natchnienia swego dowódcy, niemniej jego głos wyraźnie dodał ducha żołnierzom. Szeregi zwarły się. Gavid rozlokował swoich kuszników – ze dwie dziesiątki – na dachu jednego z nietkniętych przez ogień budynków. Na Trolloki posypały się kolejne salwy bełtów.
Ludzkiego przeciwnika ostrzał mógłby powstrzymać, z Trollokami było inaczej. Talmanes zobaczył, jak kilka z nich pada, ale było to zdecydowanie za mało.
„Gdzieś z tyłu jest następny Pomór” – pomyślał. – „Gna je naprzód. Światłości, nie dam już mu rady. W tamtą poprzednią walkę też nie powinienem się wdawać”.