– Czuję się jak byk, który zdobył nagrodę na jarmarku – narzekał Canler, strząsając błoto z butów. Jego płaszcz zdążył tymczasem zawisnąć obok odzienia przyjaciela. – Dokądkolwiek pójdziemy, zausznicy Taima przyglądają się nam spod oka. Krew i popioły, Androl. Oni wiedzą. Wiedzą, że spróbujemy ucieczki.
– Znaleźliście jakieś słabe punkty w systemie wart? – zapytała Pevara, pochylając się w ich stronę. – Miejsca, gdzie mur jest słabiej strzeżony?
– Wydaje mi się, że to zależy od wartowników, Pevara Sedai – odparł Emarin, kłaniając się jej.
– Hm… Może być i tak. Wspominałam ci już, jak niesamowite wydaje mi się, że jedyny z was, który traktuje mnie z należnym szacunkiem, akurat jest Tairenianinem?
– Grzeczności nie należy mylić z wyrazami szacunku, Pevara Sedai – odparł Emarin. – Jest ona po prostu oznaką właściwego wychowania i zrównoważonej natury.
Androl uśmiechnął się. Emarin był mistrzem zakamuflowanych zniewag. Połowa ludzi w ogóle nie wiedziała w trakcie rozmowy, że ten stroi sobie z nich żarty.
Pevara wiedziała, świadczyły o tym jej zaciśnięte usta.
– No, dobrze. Zorientujemy się, jaki jest rozkład wart. Pod osłoną następnej burzy pokonamy mur w miejscu, gdzie, wedle naszego rozeznania, wartownicy będą najbardziej niedbali.
Obaj mężczyźni spojrzeli na Androla, który przyłapał się na tym, że niespokojnie wbija wzrok w róg pomieszczenia, gdzie zalegał cień rzucany przez stół. Nie pogłębiał się przypadkiem? Nie sięgał ku niemu…
– Mamy zostawić ludzi? Nie podoba mi się to – powiedział, siłą odrywając wzrok od cienia. – Są tu dziesiątki mężczyzn i chłopaków, nad którymi Taim jeszcze nie zapanował ostatecznie. Bez zwracania uwagi nie uda się wyprowadzić wszystkich. A jeżeli ich zostawimy, ryzykujemy, że…
Nie potrafił się zmusić, żeby to powiedzieć. Zresztą do końca nie wiedzieli, co się dzieje. Ludzie się zmieniali. W przeciągu jednej nocy godni zaufania sprzymierzeńcy zamieniali się we wrogów. Wyglądali i zachowywali się niby tak samo, a równocześnie zupełnie inaczej. Mieli coś innego w oczach. Androl zadrżał.
– Wysłanniczki zbuntowanych Aes Sedai wciąż obozują u bram – stwierdziła Pevara. Ciągnęło się to już od jakiegoś czasu, utrzymywały, że Smok Odrodzony obiecał im Strażników. – Jeżeli uda nam się do nich dotrzeć, możemy zaplanować atak na Wieżę i uwolnienie pozostałych.
– Naprawdę sądzisz, że to takie proste? – zapytał Emarin. – Nawet jeśli ich uwolnisz, Taim będzie miał całą wioskę zakładników. Wielu mężczyzn sprowadziło tu swoje rodziny.
Canler pokiwał głową. Był jednym z nich. Nie zostawi ich samym sobie.
– Poza tym – wtrącił cicho Androl, odwracając się do Pevary – naprawdę uważasz, że Aes Sedai zwyciężyłyby w tej bitwie?
– Wiele ma za sobą doświadczenia dziesiątek lat… niektóre setek lat.
– A ile się nawojowały w tym czasie?
Pevara nie odpowiedziała.
– Tu masz do czynienia z setkami mężczyzn, którzy potrafią przenosić, Aes Sedai – kontynuował Androl. – Każdy z nich otrzymał szkolenie, wyczerpujące szkolenie, które czyni z niego broń. Nie uczymy się o polityce i historii. Nie studiujemy sztuki wpływania na los narodów. Uczymy się zabijania. Od każdego mężczyzny, od każdego chłopaka z Czarnej Wieży wymaga się szturmowania granic swoich możliwości i w ten sposób zmusza do rozwoju. Zaczerpnij więcej Mocy, mówi się im. Niszcz. A poza tym wielu z nich jest obłąkanych. Czy twoje Aes Sedai są w stanie stawić im czoło? Zwłaszcza w sytuacji, gdy wielu ludzi, którym ufamy, ludzi, których chcemy uratować, na wypadek agresji Aes Sedai stanie przecież po stronie Taima.
– Trudno odmówić ci racji – zgodziła się Pevara.
„Niczym królowa” – pomyślał Androl, mimowolnie poddając się wrażeniu wywołanemu jej postawą.
– Z pewnością jednak powinniśmy je poinformować o tym, co tu się dzieje i o naszych planach – kontynuowała Pevara. – Zmasowany szturm to zapewne niezbyt mądry pomysł, z drugiej strony nie mogą przecież tak siedzieć i czekać, aż nas będą po jednym wygarniać…
– Zgadzam się, że roztropniej byłoby kogoś wysłać – zgodził się Emarin. – Powinniśmy ostrzec Lorda Smoka.
– Lord Smok… – parsknął Canler i zawiesił głos, żeby umościć się na jednym z siedzisk pod ścianą. – Lord Smok nas porzucił, Emarin. Nic dla niego nie znaczymy. To…
– Smok Odrodzony nosi na swych barkach cały świat, Canler – szepnął Androl, niemniej Canler od razu zamilkł. – Nie mam pojęcia, dlaczego nas opuścił, ale wolę myśleć, iż po prostu dlatego, że uważa, że sami sobie poradzimy. – Androl przesunął dłonią po rozłożonych przed nim pasach skóry, po czym podniósł się. – Nadszedł czas, abyśmy dowiedli swej wartości, czas próby dla Czarnej Wieży. Jeżeli uciekniemy się pod ochronę Aes Sedai, tym samym poddamy się ich władzy. Jeżeli będziemy szukać pomocy u Lorda Smoka, dowiedziemy, że bez niego jesteśmy niczym.
– Ale nie ma mowy o pojednaniu z Taimem – wtrącił Emarin. – Wszyscy wiemy, co się dzieje.
Androl powstrzymał odruchową chęć zerknięcia w stronę Pevary. Wyjaśniła im, jakie są jej podejrzenia odnośnie do tego, co się dzieje, ale w trakcie tej przemowy – mimo lat spędzonych na wprawianiu się w panowaniu nad emocjami – nie potrafiła ukryć lęku, który przebijał przez jej słowa. Istniał odrażający rytuał, który pozwalał trzynastu Myrddraalom i trzynaściorgu władających Mocą zmusić każdego, kto potrafił przenosić, do przejścia na stronę Cienia. Wbrew woli.
– To nie jest już sprawa podziałów politycznych między jednym a drugim stronnictwem. To jest dzieło Czarnego, Androl. Cień ogarnął Czarną Wieżę. Musisz się w końcu z tym pogodzić.
– Czarna Wieża jest marzeniem – odparł, spoglądając w jej oczy. – Schronieniem dla mężczyzn, którzy potrafią przenosić, ich własnym miejscem na świecie, gdzie nie muszą się bać, nie muszą uciekać, nie zaznają nienawiści. Nie pozwolę Taimowi tego zniszczyć. Nie pozwolę.
W zapadłej ciszy rozlegały się tylko odgłosy deszczu dzwoniącego o okna. Emarin kiwał głową, a Canler powstał, podszedł i uścisnął rękę Androla.
– Masz rację – powiedział Canler. – Żebym sczezł, jeśli nie masz, Androl. Ale co możemy zrobić? Jesteśmy słabi, zbyt nieliczni…
– Emarin – przerwał jego skargi Androl – słyszałeś kiedyś o Buncie Knoks?
– Zaiste. Odbił się sporym echem również nawet za granicami Murandy.
– Przeklęci Murandianie – warknął Canler. – Zerwą ci kaftan z pleców i pobiją do krwi, jeśli nie zaproponujesz również butów.
Emarin spojrzał na niego spod uniesionych brwi.
– Knoks znajduje się daleko poza Lugardem, Canler – powiedział Androl. – I pewien jestem, że zamieszkujący go ludzie nie wydaliby ci się szczególnie odmienni od Andoran. Bunt miał miejsce… och, jakieś dziesięć lat temu.
– Chłopi skrzyknęli się i obalili swego lorda – wszedł mu w słowo Emarin. – Zresztą wedle wszelkich świadectw całkowicie sobie na to zasłużył: Desartin był koszmarem, zwłaszcza dla tych, którzy stali niżej w hierarchii społecznej. Ponadto dysponował sporą siłą zbrojną, jedną z największych w okolicy, nie licząc Lugardu. Prawdopodobnie planował sobie wykrojenie własnego królestwa. Prawowity król nie mógł w tej sprawie nic zrobić.
– I Desartin został obalony? – zapytał Canler.
– Przez prostych ludzi, którzy mieli dość jego brutalności – potwierdził Androl. – Ostatecznie wielu najemników, z którymi był w, wydawałoby się, świetnej komitywie, przeszło na naszą stronę. Chcę powiedzieć tylko tyle, że choć wydawał się tak mocny, zgnilizna będąca sednem jego władzy doprowadziła go do upadku. Tutaj mamy podobną sytuację: większość ludzi Taima nie jest prawdziwie lojalna. Tacy ludzie jak on nie wzbudzają lojalności w ludzkich sercach. Otaczają ich poplecznicy, ludzie, którzy chcą coś uszczknąć dla siebie z ich bogactwa i władzy. Jesteśmy w stanie sobie z nim poradzić i tak też zrobimy.