Выбрать главу

– Pójdziemy najkrótszą drogą – orzekł Talmanes. – Teren wokół Portalu znajduje się zdecydowanie zbyt blisko smoków. Nie mam zamiaru ryzykować, że Pomiot Cienia znajdzie Aludrę i broń. „Zakładając, że to jeszcze nie nastąpiło…”

Guybon spojrzał na niego złym okiem, ale to była operacja Legionu. Pomoc Gwardzisty witana była chętnie, niemniej nie było dlań miejsca w hierarchii dowodzenia.

Oddział Talmanesa ruszył przez ciemne miasto, wypatrując zasadzek. Choć znali przybliżoną lokalizację magazynu, dotarcie na miejsce miało się okazać problematyczne. Wiele głównych ulic blokowały ruiny, ogień lub wróg. Trzeba było mozolnie pełznąć bocznymi uliczkami i alejkami tak krętymi, że nawet Guybon i pozostali mieszkańcy Caemlyn mieli problemy z odnajdywaniem drogi.

Na dodatek mieli omijać te części miasta, w których ogień był tak gorący, że chyba topił kamień. Gdy docierali w te miejsca, Talmanes przez chwilę spoglądał w płomienie, szybko jednak oczy zachodziły mu łzami, a później dawał rozkaz odwrotu.

Cal za calem zbliżali się do celu. Dwukrotnie starli się z Trollokami, które urządziły polowanie na uciekinierów. Szybko sobie z nimi poradzili – salwy kuszników powaliły połowę każdego tarana, zanim stwory zrozumiały, z kim mają do czynienia.

Talmanes trzymał się na uboczu, nie ufając już własnym siłom. Trucizna z rany uczyniła ciało słabym. Światłości, czemuż zostawił konia? Z perspektywy czasu wydawało się to głupim pomysłem. Z drugiej strony zapewne i tak spłoszyłyby go Trolloki.

„Zaczynam gonić w piętkę”. Mieczem wskazał wylot bocznej uliczki. Zwiadowcy szybko wbiegli w nią, a po chwili dali znać, że droga jest czysta. „Ledwie potrafię zebrać myśli. Niewiele zostało czasu, nim pochłonie mnie ciemność”.

Jednak najpierw zabezpieczy smoki. Nie było innego wyjścia.

Chwiejnie wyszedł z alejki na znajomą ulicę. Byli już blisko. Jedna strona stała w ogniu. Zdobiące ją posągi wyglądały niczym jacyś przypadkowi nieszczęśnicy, ogarnięci językami płomieni. Pożar szalał wokół nich, a biały marmur powoli pokrywała czerń.

Na przeciwległej stronie ulicy panował względny spokój, a przynajmniej nic się nie paliło. Posągi rzucały cienie, które tańczyły i igrały, jakby to było jakieś okrutne święto, podczas którego płonęli ich wrogowie. W powietrzu wisiał dławiący smród dymu. Przed oczyma Talmanesa tańczące cienie zdawały się ożywać. Zmieniały się w rozradowane stwory, utkane z półmroku. Umierające piękności, pożerane chorobą pełznącą po skórze, karmiące się nią, choć zabijała duszę…

– Jesteśmy już blisko! – zawołał. Zebrał się w sobie i ruszył chwiejnym truchtem. Czas był kwestią decydującą. „Jeżeli ten pożar dotrze do magazynu…”

Wyszli na wypalony skrawek ziemi. Ogień najwyraźniej dotarł tutaj, a potem poszedł dalej. Stojący tu kiedyś drewniany magazyn nie ocalał. Zostały po nim tylko kupa dymiących belek i na poły zwęglone ciała Trolloków.

Żołnierze zebrali się wokół niego w milczeniu. Słychać było tylko trzask płomieni. Zimny pot spływał po twarzy Talmanesa.

– Spóźniliśmy się – wyszeptał Melten. – Zabrali je, nieprawdaż? Gdyby smoki spłonęły, słyszelibyśmy eksplozje. Przyszedł Pomiot Cienia, zabrał smoki, a odchodząc, spalił to miejsce.

Wokół Talmanesa wyczerpani żołnierze Legionu osuwali się na kolana. „Przepraszam, Mat” – pomyślał Talmanes. – „Próbowaliśmy. Staraliśmy się…”

Ponad miastem przetoczył się głośny wybuch, niczym uderzenie pioruna.

– Światłości – jęknął Guybon. – Pomiot Cienia strzela ze smoków?

– Może wcale nie – wyrwało się Talmanesowi. Poczuł nagły przypływ sił, rzucił się biegiem. Jego ludzie ruszyli za nim.

Każdy krok był agonią. Przebiegł ulicą pomników – płomienie po prawej, chłodny spokój po lewej.

BUM.

Odgłosy eksplozji były trochę za ciche jak na smoki. Czyżby więc Aes Sedai? Nie śmiał o tym marzyć. Wraz z każdym gromem Jesamyn przeszywał ledwie widoczny dreszcz, ale unosząc spódnicę, biegła razem z żołnierzami. Oddział wypadł zza rogu, dwie przecznice od magazynu, a tam już czekały na nich wyszczerzone pyski formacji Cienia.

Talmanes wrzasnął tak głośno, że aż sam się zdziwił siłą swego krzyku i uniósł miecz w obu dłoniach. Ogień palący ranę rozlał się po całym ciele, czuł go nawet w palcach. Odnosił wrażenie, jakby stał się jednym z tych posągów, których przeznaczeniem było spłonąć wraz z miastem.

Zanim zdążył pomyśleć, ściął łeb pierwszego Trolloka i ruszył na drugiego stwora w szeregu. Ten z płynną gracją uniknął ciosu i spod kaptura płaszcza, którego nie poruszały tchnienia wiatru, zmierzyło go bezokie spojrzenie. Blade wargi wygięte były w grymasie.

W uszach Talmanesa zabrzmiał własny śmiech. „Czemu nie?” A ludzie mówili, że nie ma poczucia humoru. Przeszedł do formy zwanej „kwiecie jabłoni na wietrze”, uderzył dziko i z siłą, jakiej mógł dorównać tylko ten ogień, który go zabijał.

Oczywiście, Myrddraal miał nad nim przewagę. W swej najlepszej formie Talmanes potrzebowałby pomocy, żeby sobie poradzić z potworem. Poruszał się lekko niczym cień, płynął właściwie z jednej formy w drugą, przerażające ostrze świszczało. Myrddraal wyraźnie zdawał sobie sprawę, że wystarczy tylko draśnięcie.

Pierwsze otrzymał w policzek – czubek miecza przeciął skórę, kreśląc zgrabny ślad. Talmanes zaśmiał się i mieczem odbił ostrze, aż Myrddraal rozdziawił pysk ze zdziwienia. Nie tak powinni nań reagować ludzie. Ludzie mieli się uginać pod rozdzierającym palącym bólem, płakać ze strachu w obliczu kresu życia.

– Mam już w sobie jeden z waszych przeklętych mieczy, kozi synu! – zawołał Talmanes, nie ustając w ataku. „Kowal wykuwa klingę”. Jaka nieelegancka forma. Jednak idealnie pasowała do jego nastroju.

Myrddraal potknął się. Talmanes płynnym ruchem ciął mieczem w bok, odrąbując blademu monstrum rękę w łokciu. Odrąbana kończyna poleciała w powietrze, ze spazmatycznie kurczących się palców wysunął się miecz. Talmanes wziął rozmach i z półobrotu, jednym ciosem oddzielił głowę Pomora od karku.

Czarna krew trysnęła z szyi, a stwór upadł, pozostałą dłonią wciąż ściskając kikut drugiej ręki. Talmanes stał przez moment nad nim, po czym miecz zaciążył mu w dłoni. Słabe palce nie były go w stanie utrzymać, broń wyślizgnęła się i ze szczękiem upadła na bruk. Pochylił się i stracił równowagę. Upadłby na twarz, gdyby z tyłu nie podtrzymała go pomocna dłoń.

– Światłości! – zawołał Melten, zerkając na leżące przed nimi ciało. – Drugi?

– Poznałem sekret zabijania ich – wyszeptał Talmanes. – Wystarczy być martwym. – I zachichotał pod nosem, nie zwracając uwagi na nierozumiejące spojrzenie, jakim obrzucił go Melten.

Wokół nich dziesiątki Trolloków padały w spazmach na ziemię. Ich żywoty były złączone z Myrddraalem. Wokół Talmanesa był Legion, jedni poranieni, inni leżący bez życia. Niekończące się walki wyczerpały ich, niewykluczone, że z tego starcia nikt nie wyszedłby już żywy.

Melten podniósł miecz Talmanesa i oczyścił klingę, jego właściciel jednak nie bardzo potrafił go ująć – w istocie ledwie stał na nogach – więc sam wsunął mu go do pochwy i posłał jednego z żołnierzy po włócznię Trolloka, żeby posłużyła jako oparcie.

– Hej tam, na ulicy! – zawołał odległy głos. – Kimkolwiek jesteście, wielkie dzięki!

Talmanes, kulejąc, ruszył naprzód. Filger i Mar bez rozkazu wysunęli się na szpicę. Ulica była ciemna, w mroku majaczyły rozrzucone ciała Trolloków, tak więc chwilę zajęło, nim Talmanes przegramolił się przez nie i mógł zobaczyć wołającego.

Koniec ulicy przegradzała barykada. Ludzie stali na niej, jedna ze stojących trzymała w dłoni pochodnię. Włosy miała zaplecione w warkocze, brązową sukienkę przepasywał biały fartuch. Aludra.