– Niewielu już nas zostało. – Moridin wreszcie przeszedł do rzeczy. – Nas czworo i ten, który został ukarany najbardziej, i to już wszyscy… Oczywiście, tym samym staliśmy się najpotężniejsi…
„Przynajmniej niektórzy z nas” – pomyślała Moghedien. – „Jeden z nas padł z ręki al’Thora, Moridin, i potrzeba było pomocnej dłoni Wielkiego Władcy, żeby go przywrócić do życia”. Ciekawe, czemu Moridin nigdy nie został ukarany za swoje potknięcia? Cóż, lepiej się dłużej nie zastanawiać nad tym, jak wygląda sprawiedliwość Wielkiego Władcy.
– Niemniej dalej jest nas zbyt mało. – Moridin machnął ręką i na skraju platformy pojawiły się kamienne drzwi. Nie brama wykorzystywana do Podróżowania, po prostu zwykłe drzwi. To był odprysk snu, będący własnością Moridina – mógł sobie robić, co chciał. Za moment drzwi się otworzyły i na platformę wyszedł z nich mężczyzna.
Ciemnowłosy, Saldaeanin, jeśli wnosić z rysów twarzy: lekko haczykowaty nos, skośne oczy. Wysoki, przystojny. Moghedien od razu rozpoznała, z kim ma do czynienia.
– Przywódca tych nieopierzonych męskich Aes Sedai, tak? Znam tego człowieka, to Mazri…
– Tego imienia się nie wymawia – wszedł jej w słowo Moridin. – Tak jak my odrzuciliśmy to, czym byliśmy i imiona, które nadali nam ludzie, tak odtąd człowiek ten będzie znany wyłącznie pod imieniem M’Hael. Jeden z Wybranych.
– Jeden z Wybranych? – wykrztusiła Hessalam przez zaciśnięte gardło. – To dziecko? On… – Urwała.
Nie ich sprawą było debatowanie nad Wybranymi. Mogli wadzić się z sobą, mogli spiskować przeciwko sobie, pod warunkiem, rzecz jasna, że odbywało się to z zachowaniem dalece idącej ostrożności. Ale kwestionować decyzje Wielkiego Władcy… to było niedopuszczalne. W żadnych okolicznościach.
Tak więc Hessalam zamilkła. Moridin nie ośmieliłby się przedstawić tego człowieka jako Wybranego, gdyby nie zdecydował o tym Wielki Władca. A w takim wypadku wszelka dalsza dyskusja była bezprzedmiotowa. Moghedien jednak nie potrafiła przestać się wewnętrznie trząść. Taim… M’Hael… mówiono o nim, że jest silny, pod tym względem zapewne im dorównywał, niemniej wyniesienie człowieka tego Wieku, człowieka pogrążonego w całej jego ignorancji… Skręcało ją wewnętrznie na myśl o tym, że będzie go musiała traktować jako równego sobie.
– Po oczach widzę, że wam się to nie podoba – zauważył Moridin, spoglądając na każde z nich po kolei – choć tylko jedno z was okazało się na tyle nieroztropne, by dać wyraz swemu niezadowoleniu. M’Hael w pełni zasłużył sobie na ten zaszczyt. Wielu z nas, zbyt wielu, rzucało wyzwanie al’Thorowi, kiedy pozory wskazywały, że jest słaby. I tylko M’Hael zdobył sobie jego zaufanie, a następnie pozycję odpowiedzialnego za szkolenie jego ludzi. Pod jego ręką rodzi się teraz nowe pokolenie Lordów Strachu, którzy wspomogą sprawę Cienia. Czy którekolwiek z was może się poszczycić podobnymi osiągnięciami w tym Wieku?
– Poznasz mnie po owocach moich, Moridin – cicho rzucił Demandred. – Zbierać je będziesz w korcach i grosach. Pamiętaj wszakże, jaki postawiłem warunek: chcę zmierzyć się z al’Thorem w boju. Jego krew należy do mnie, nikt inny jej nie rozleje. – Po kolei spoglądał każdemu w oczy, w końcu popatrzył na M’Haela. Popatrzył i w jego oczach coś błysnęło. Znali się. Spotkali się już wcześniej.
„Właśnie spotkałeś konkurenta do swoich pragnień, Demandred” – pomyślała Moghedien. – „Zależy mu na al’Thorze chyba równie mocno, co tobie”.
Demandred ostatnimi czasy też się zmienił. Kiedyś obojętne byłoby mu, kto zabije al’Thora – sama jego śmierć stanowiłaby wystarczający powód do satysfakcji. Co sprawiło, że koniecznie chciał go osobiście pokonać?
– Moghedien – powiedział Moridin. – Demandred pracuje nad planami wojny, która właśnie się zaczęła. Pomożesz mu.
– Mam mu pomagać? – zdziwiła się. – Przecież…
– Szybko się zapominasz, co, Moghedien? – wszedł jej w słowo Moridin. Jego głos był miękki niczym jedwab. – Zrobisz, jak powiedziałem. Demandred chciałby, żebyś nadzorowała działania jednej z armii. Jego zdaniem naszym wojskom brakuje koordynacji. I ostrzegam: słowo skargi, a przekonasz się, że ból, którego dotąd zaznałaś, był niczym w porównaniu z tym, co cię czeka.
Jej dłoń odruchowo powędrowała do cour’souvra na szyi. Pod jego badawczym spojrzeniem czuła, jak gdzieś ulatnia się jej pewność siebie. „Nienawidzę cię” – pomyślała. – „A jeszcze bardziej nienawidzę cię za to, że robisz mi to na ich oczach”.
– Nadeszły dni ostatnie – oznajmił Moridin, odwracając się plecami. – Czas zwieńczenia waszego życia. Wszelkie niesnaski należy odłożyć na bok. Wszelkie intrygi zakończyć jak najszybciej. Innych ról już nie będzie, ponieważ to… to jest koniec.
Talmanes leżał na plecach i patrzył w ciemne niebo. W chmurach odbijała się łuna szalejących w dole płomieni, światło ginącego miasta. Wszystko nie tak. Przecież światło powinno spływać z góry, czyż nie?
Pamiętał tylko tyle, że spadł z konia wkrótce po rozpoczęciu marszu ku bramie miasta. A nawet to wspomnienie momentami zacierało się. Myśli pierzchały przed bólem. Wokół ludzie krzyczeli coś do siebie.
„Szkoda… szkoda tylko, że za mało droczyłem się z Matem” – pomyślał i cień uśmiechu wykrzywił jego popękane wargi. – „Skąd akurat teraz biorą mi się takie pomysły?” – skarcił się w duchu. – „Muszę… muszę odzyskać smoki. Ale przecież już je mamy… czy nie?”
– Przecież ci tłumaczę, że to tak, cholera, nie działa! – To był głos Dennela. – To nie są jakieś przeklęte Aes Sedai na kołach. Nie damy rady stworzyć ściany ognia. Możemy ciskać tymi metalowymi kulami w Trolloki.
– Te kule wybuchają – odpowiedział głos Guybona. – Możemy to wykorzystać.
Talmanes poczuł, jak oczy same mu się zamykają.
– Wybuchają – zgodził się Dennel. – Ale najpierw trzeba je wystrzelić. Nie da się ich ustawić rzędem, a potem zapędzić Trolloki, żeby na nie wbiegły.
Talmanes poczuł, jak czyjaś dłoń szarpie go za ramię.
– Lordzie Talmanesie. – To był Melten. – Gdybyś chciał już z tym skończyć, zapewniam cię, że nie będzie to żaden dyshonor. Wiem, że ból musi być straszny. Pójdź w ostatnie objęcia matki…
Szelest klingi opuszczającej pochwę. Talmanes spiął się wewnętrznie, przygotowany na ostateczność.
I wtedy zrozumiał, że wcale, ale to wcale nie chce umierać.
Zmusił się, żeby otworzyć oczy, nadludzkim wysiłkiem uniósł dłoń w czymś, co miało być gestem sprzeciwu. Melten stał nad nim, obok niego niepewna Jesamyn.
– Pomóż mi wstać – wykrztusił z siebie Talmanes.
Metlten zawahał się, ale zrobił, o co został poproszony.
– Powinieneś leżeć – wtrąciła Jesamyn.
– Wolę wstać, niż dać sobie honorowo ściąć głowę – wymamrotał Talmanes, zgrzytając zębami z bólu. Światłości, jak ta ręka wygląda? Zaraza pokryła ją tak głęboką czernią, że wydawała się spalona. – Co… co się dzieje?
– Przyparli nas do muru, mój panie – ponuro wyjaśnił Melten, jego oczy spoglądały poważnie. Najwyraźniej sądził, że już po nich. – Dennel i Guybon kłócą się o lokalizację smoków i miejsce, gdzie stoczymy ostatni bój. Aludra odmierza ładunki.
Talmanes zdołał się w końcu jakoś podnieść i chwiejnie wsparł na ramieniu Meltena. Przed jego oczyma, na wielkim placu miasta, zgromadziły się dwa tysiące ludzi. Tulili się do siebie niczym zagubione w dziczy istoty, szukające ciepła drugiego ciała zimną nocą. Dennel i Guybon doszli w końcu do porozumienia – smoki stały półokręgiem, wypukłą stroną skierowaną na zewnątrz, ku centrum miasta, za nimi schronienie znaleźli uciekinierzy. Żołnierze Legionu objęli role załóg smoków: na każdego potrzeba było trzech ludzi. Na szczęście prawie wszyscy przeszli symboliczne przeszkolenie w posługiwaniu się nową bronią.