Выбрать главу

Asha’manów było dwóch i tylko tylu Rand mógł przydzielić Perrinowi. Nawet ta skromna liczba była raczej skutkiem nękania przez Panny, które, gdy tylko dowiedziały się o fakcie, zadręczały go prośbami o dalsze kute Mocą groty włóczni. „To jest najlepsze rozwiązanie” – upierała się Beralna, stanąwszy w końcu przed jego obliczem. – „Jego kowale wykują cztery groty zamiast jednego miecza”. Wypowiadając słowo „miecz”, skrzywiła się, jakby znienacka napiła się morskiej wody.

Rand nigdy nie miał morskiej wody w ustach. W przeciwieństwie do Lewsa Therina. Ongiś tego rodzaju sprzeczności w bagażu wspomnień niepokoiły go niepomiernie. Później jakoś nauczył się je akceptować.

– Potrafisz ogarnąć to wszystko, co nam się przydarzyło? – zapytał Perrin. – Światłości, czasami nie potrafię się nie zastanawiać, kiedy pojawi się właściciel tych wszystkich fikuśnych ubrań i odeśle mnie do sprzątania stajni z okrzykiem: „Za wysokie progi na twoje nogi”.

– Koło obraca się, jak chce, Perrin. Staliśmy się tymi, którymi mieliśmy się stać.

Perrin skinął głową. Później w milczeniu szli ścieżką między namiotami, na chwilę wyławianymi z mroku światłem w dłoni Randa.

– Jak to… jest? – Perrin w końcu przerwał milczenie. – Żyć z tym całym bagażem wspomnień?

– Miałeś kiedyś sen, który po przebudzeniu pamiętałeś w całej jego wyrazistości? Taki sen, który nie zbladł w miarę upływu dnia, ale trwał z tobą, jakby stanowił część jawy?

– Miałem – potwierdził Perrin, ale w jego głosie zabrzmiały tony osobliwej rezerwy. – Tak, bez wątpienia.

– To jest jak taki sen – wyjaśnił Rand. – Pamiętam, jak byłem Lewsem Therinem, pamiętam, jak robiłem, co on robił, ale tak, jak pamięta się swój sen. Oczywiście, że to ja w nim uczestniczyłem, w końcu to mój sen, ale bynajmniej nie muszę akceptować siebie takim, jakim się sobie przyśniłem… ani też wierzyć, że na jawie zachowałbym się tak samo jak we śnie. Co oczywiście nie zmienia faktu, że we śnie moje poczynania wydawały się całkowicie usprawiedliwione.

Perrin znów skinął głową.

– On jest mną – ciągnął Rand. – A ja jestem nim. A równocześnie nie jestem.

– Cóż, dla mnie dalej wyglądasz jak ty sam – powiedział Perrin, choć Randowi zdało się, że usłyszał cień wahania, gdy tamten wypowiadał słowo „wyglądasz”. Jakby chciał powiedzieć, może… „pachniesz”? – Aż tak bardzo się nie zmieniłeś.

Wątpił, aby był w stanie przekazać Perrinowi, o co mu chodzi, żeby nie brzmiało to jak bredzenie szaleńca. Człowiek, którym się stawał, gdy zmieniał się w Smoka Odrodzonego… to nie była tylko rola, to nie była tylko maska.

Tym kimś właśnie był. Ale on się nie zmienił, nie zaszło w nim żadne przeobrażenie. Po prostu zaakceptował to, czym jest.

Co oczywiście wcale nie było równoznaczne z poznaniem odpowiedzi na wszystkie pytania. Mimo obecnych w pamięci wspomnień czterystu przeżytych lat wciąż rozpaczliwie głowił się nad tym, co powinien zrobić. Lews Therin nie znał sposobu zapieczętowania Sztolni. Jego poronione wysiłki sprowadziły katastrofę na świat. Skaza, Pęknięcie stanowiły cenę, jaką świat musiał zapłacić za zrujnowane więzienie, którego zabezpieczenia – pieczęcie – właśnie obracały się w proch.

Nie mógł się opędzić od jednej nawracającej myśli. Niebezpiecznej myśli. Myśli, która Lewsowi Therinowi nigdy nie przyszła do głowy.

„A jeśli Czarnego wcale nie należało ponownie uwięzić? Jeżeli rozwiązanie, ostateczne rozwiązanie problemu świata leżało gdzie indziej? Miało charakter, by tak rzec, bardziej trwały?”

„Tak” – po raz setny już co najmniej Rand zgodził się ze sobą w myślach. – „Ale czy to możliwe?”

Doszli do namiotu, który przydzielono urzędnikom. Panny rozsypały się w wachlarz przed wejściem, a Rand i Perrin weszli do środka. Urzędnicy, rzecz jasna, późno się kładli, widok Randa bynajmniej ich nie zdziwił.

– Mój Lordzie Smoku – powiedział Balwer, kłaniając się sztywno zza stołu zawalonego mapami i stosami dokumentów. Jego ręka wystająca przez dziurę w przepastnym brązowym kaftanie nerwowo grzebała wśród papierów.

– Raport – rzucił Rand.

– Roedran przybędzie – zaczął bez wstępów Balwer głosem słabym, ale miarowym. – Posłała po niego królowa Andoru, obiecując, że te jej Kuzynki stworzą odpowiednie bramy. Nasi ludzie na jego dworze twierdzą, że konieczność skorzystania z jej pomocy nie była mu w smak, ale z drugiej strony za nic nie przepuści okazji uczestnictwa w tym spotkaniu, choćby tylko dlatego, żeby nie tworzyć wrażenia, iż go nie zaproszono.

– Znakomicie – pochwalił go Rand. – Elayne nie wie o twoich szpiegach?

– Mój panie! – żachnął się Balwer.

– Ustaliłeś już, kto z naszych urzędników szpieguje dla niej? – dopytywał się Rand.

Balwer omalże zapluł się z oburzenia.

– Nikt…

– Na pewno jest ktoś, Balwer – wszedł mu w słowo Rand, uśmiechając się. – Przecież praktycznie rzecz biorąc, od niej nauczyłem się wszystkiego na ten temat. Nieważne. Pojutrze moje zamiary będą już znane całemu światu i niepotrzebne staną się wszelkie sekrety.

„Oprócz tych, które chowam w najtajniejszej głębi serca”.

– To oznacza, że wszyscy będą obecni na zgromadzeniu, tak? – zapytał Perrin. – Wszyscy więksi władcy? Łza, Illian?

– Amyrlin przekonała ich, żeby się pojawili – potwierdził Balwer. – Gdyby moi panowie zechcieli rzucić okiem, to mam tu kopie korespondencji w tej sprawie.

– Chętnie – zgodził się Rand. – Każ komuś dostarczyć je do mojego namiotu. Przejrzę je w nocy.

Pod ich stopami ziemia niespodziane zadrżała. Urzędnicy odruchowo łapali w ręce rozsypujące się stosy dokumentów i krzyczeli, gdy wokół przewracały się meble. Z zewnątrz dobiegły kolejne okrzyki, ledwie słyszalne na tle trzaskającego drewna i szczękającego metalu. Ziemia jęknęła odległym grzmotem.

Rand odczuł całe wydarzenie niczym bolesny skurcz mięśni.

Łoskot odległego grzmotu potoczył się po niebie, niby obietnica rzeczy, które nadejdą. Po chwili wszystko ucichło. Urzędnicy stali nieruchomo z naręczami papierów, jakby wciąż bali się, że wstrząsy powrócą, niosąc nieład do archiwum.

„Czas nadszedł” – pomyślał Rand. – „Nie jestem gotów, nikt z nas nie jest gotów, niemniej czas nadszedł”.

Wiele miesięcy żył w cieniu trwogi rzucanej przez ten dzień. Od czasu, gdy po nocy przyszły Trolloki, od czasu, gdy Lan i Moiraine wywiedli go z Dwu Rzek, ani na chwilę nie przestał bać się dnia, o którym wiedział, że nadejdzie.

Ostatnia Bitwa. Koniec. Teraz, kiedy już chwila nadeszła, nie było w nim strachu. Przejmował się, to oczywiste. Ale już się nie bał.

„Idę po ciebie” – pomyślał.

– Powiedzcie ludziom – zwrócił się do swoich urzędników. – Roześlijcie ostrzeżenia. Trzęsienia ziemi będą się powtarzać. Towarzyszyć im będą burze, straszne burze. Potem nastąpi Pęknięcie, ale nie da się go uniknąć. Czarny będzie się starał zetrzeć świat na proch.

Urzędnicy pokiwali głowami, popatrując niespokojnie po sobie w migoczącym świetle lamp. Perrin wyglądał na zatopionego w myślach, ale on również kiwał głową, nie wiadomo, czy przytakując słowom Randa, czy temu, co miał w głowie.

– Jeszcze jakieś wieści? – zapytał Rand.

– Wygląda na to, że królowa Andoru zaplanowała sobie coś na dzisiejszą noc, mój panie – odparł Balwer.

– „Coś” to raczej niewiele mówiące słowo, Balwer.

Tamten skrzywił się.

– Wybacz mi, mój panie. Niewiele więcej mogę ci powiedzieć, gdyż w tej samej chwili otrzymałem notatkę. Całkiem niedawno królowa Elayne została obudzona przez osoby z najbliższego kręgu doradców. Ponieważ tak blisko niej nie mam nikogo, nie wiem też, co stoi za tym faktem.

Rand zmarszczył brwi, jego dłoń mimowolnie sięgnęła do rękojeści miecza Lamana, który miał przy pasie.

– Może po prostu omawiają plany na jutrzejszy dzień – zasugerował Perrin.

– Racja – zgodził się Rand. – Zawiadom mnie, jeśli dowiesz się czegoś konkretnego, Balwer. W każdym razie, dziękuję. Dobrze sobie radzisz.

Balwer urósł w oczach. W tych ostatnich dniach – dniach jakże mrocznych – każdy człowiek szukał sobie jakiegoś użytecznego zajęcia. Balwer był najlepszy w tym, czym się zajmował i całkowicie godny zaufania. W niczym nie przeszkadzało jednak od czasu do czasu przypomnieć mu, kto jest jego pracodawcą, zwłaszcza jeśli był nim sam Smok Odrodzony.

Rand wyszedł z namiotu, Perrin ruszył za nim.

– Przejąłeś się tym – zauważył Perrin. – Czymkolwiek było to, co obudziło Elayne.

– Nie budziliby jej bez dostatecznie ważnego powodu – odparł cicho Rand. – Mając na względzie jej stan.

Była w ciąży. Była w ciąży z jego dziećmi. Światłości! Dopiero niedawno się o wszystkim dowiedział. Dlaczego z cudzych ust, dlaczego nie ona mu powiedziała?

Odpowiedź była dość oczywista. Elayne czuła emocje Randa w takim samym stopniu, jak on czuł jej emocje. A więc wiedziała, co się z nim ostatnimi czasy działo. To znaczy przed Górą Smoka. Kiedy…

Cóż, mogła mieć uzasadnione wątpliwości, jaka – w jego ówczesnym stanie – będzie jego reakcja. Poza tym zrobił wszystko, żeby niełatwo było go znaleźć.

Mimo to, dowiedziawszy się, przeżył głęboki wstrząs.

„Będę ojcem” – myślał, nie po raz pierwszy. Oczywiście Lews Therin miał dzieci i Rand pamiętał swoją miłość do nich. Ale to nie to samo.

On, Rand al’Thor będzie ojcem. Założywszy, że wygra Ostatnią Bitwę.

– Bez dobrego powodu by jej nie budzili – powtórzył. – Przejmuję się nie tym, co mogło się ewentualnie wydarzyć, ale możliwymi reperkusjami dla moich planów. Jutro jest ważny dzień. Gdyby Cień zdawał sobie choć w odległy sposób sprawę z wagi tego, zrobiłby wszystko, żeby nie dopuścić do spotkania, do zjednoczenia narodów.

Perrin podrapał się po brodzie.

– Mam ludzi w otoczeniu Elayne. Ludzi, którzy z mojej poręki sprawują pieczę nad biegiem spraw.

Rand uniósł dłoń.

– Porozmawiajmy z nimi. Mam jeszcze dużo do zrobienia, ale… tej jednej sprawy nie wolno mi zaniedbać.

Obaj skręcili w stronę położonego niedaleko obozu Perrina i przyspieszyli kroku. Straż przyboczna Randa szła za nimi niczym zbrojne we włócznie, zamaskowane cienie.