– Nauczyłam się już – odparła Chiad cierpko – że wytykanie komuś głupoty sprawia tylko, że zachowuje się on jeszcze bardziej głupio. Poza tym jestem gai’shain. Taka uwaga byłaby nie na miejscu.
Perrin zerknął na nią i choć w ciemności nie mógł zauważyć jej rumieńca, poczuł woń zakłopotania. Nie zachowywała się wcale jak gai’shain.
– Rand powinien zwolnić was z tych ślubów.
– On nie ma takiej mocy – odrzekła z przejęciem.
– Czymże jest honor w chwili, gdy Czarny może wygrać Ostatnia Bitwę? – rzucił zniecierpliwiony Perrin, wciągając spodnie.
– Jest wszystkim – odparła cicho Chiad. – Jest wart, by umrzeć, jest wart, by zaryzykować cały świat. Gdybyśmy mieli utracić honor, lepiej już, żebyśmy przegrali.
Cóż, owszem, były rzeczy, o których on zapewne powiedziałby to samo. Oczywiście nie byłoby to bieganie w śmiesznej białej pelerynie, choć nawet on sam nie dokonałby niektórych rzeczy, na które poważyły się Białe Płaszcze, choćby stawką miał być cały świat. Nie naciskał jej już więcej.
– Dlaczego tu jesteś? – zapytał, wkładając koszulę.
– Gaul – powiedziała. – Czy on…
– Och, na Światłość! Powinienem był powiedzieć ci wcześniej. Ostatnio mam chyba wióry zamiast mózgu, Chiad. Był cały i zdrów, kiedy się z nim rozstawałem. Nadal przebywa w Świecie Snów, a tam czas płynie wolniej. Dla niego minęła zapewne ledwie godzina lub dwie, ale muszę wkrótce po niego wrócić.
– W tym stanie? – zapytała, ignorując fakt, iż przed chwilą twierdziła, że nie zamierza mu tego wytykać.
– Nie – odparł, siadając na łóżku. – Ostatnim razem mało nie skręciłem karku. Potrzebuję jakiejś Aes Sedai, żeby Uzdrowiła to zmęczenie.
– To niebezpieczne. – rzekła Chiad.
– Bardziej niebezpieczne niż pozwolenie Randowi zginąć? – spytał Perrin. – Bardziej niebezpieczne niż zostawienie Gaula bez żadnej pomocy w Świecie Snów, samotnie strzegącego Car’a’carna?
– On akurat może się przebić własną włócznią, gdy pozwoli mu się walczyć samemu – zauważyła Chiad.
– Nie miałem na myśli…
– Bądź cicho, Perrinie Aybara. Spróbuję coś zrobić. – Wyszła z cichym szelestem szat.
Perrin położył się na łóżku, pocierając oczy. Kiedy tym razem walczył z Zabójcą, był tak pewny swoich możliwości, a jednak i tak zawiódł. Zacisnął zęby. Miał nadzieję, że Chiad wróci niebawem.
Coś poruszyło się na zewnątrz jego pokoju. Perrin poderwał się i usiadł.
Ciemna postać pojawiła się w drzwiach, po czym weszła do środka i zdjęła osłonę z lampy. Mistrz Luhhan miał budowę kowadła: krępy, umięśniony tułów i potężne ramiona. Perrin wciąż widział go takim, jaki był dawniej, bez tylu siwych włosów. Mistrz Luhhan postarzał się, wciąż jednak nie stracił swojej siły. Perrin wątpił, czy kiedykolwiek do tego dojdzie.
– Lordzie Złotooki?
– Na Światłość, proszę cię, mistrzu Luhhan! – odparł Perrin. – Ze wszystkich ludzi ty przede wszystkim powinieneś nazywać mnie Perrinem, jeśli nie „tym bezużytecznym czeladnikiem”.
– No wiesz – rzekł mistrz Luhhan, podchodząc bliżej. – Nie pamiętam, żebym cię tak nazywał poza jednym jedynym razem.
– Kiedy złamałem nowe ostrze do kosy mistrza al’Moora. – Perrin uśmiechnął się. – A byłem taki pewien, że mi się uda.
Mistrz Luhhan zachichotał. Zatrzymał się przy młocie Perrina, który wciąż leżał na stoliku w nogach łóżka i dotknął go czubkami palców.
– Stałeś się mistrzem w tym rzemiośle. – Mistrz Luhhan usiadł na stołku obok łóżka. – Mówię ci to jak jeden rzemieślnik drugiemu. Jestem pod wrażeniem. Nie sądzę, żebym potrafił zrobić coś tak pięknego, jak ten młot.
– Zrobiłeś topór.
– Rzeczywiście. Ale to nie był piękny przedmiot, tylko narzędzie do zabijania.
– Czasami trzeba zabijać.
– Owszem, ale to nigdy nie jest piękne. Nigdy.
Perrin skinął głową.
– Dziękuję. Za to, że mnie znalazłeś i przyniosłeś tutaj. Za to, że mnie uratowałeś.
– Zrobiłem to we własnym interesie, synu! – odparł mistrz Luhhan. – Jeżeli w ogóle uda nam się wyjść z tego cało, to tylko dzięki wam, chłopcy! Zapamiętaj moje słowa! – Potrząsnął głową, jak gdyby w niedowierzaniu. Pamiętał ich przecież jako młokosów, którzy… przynajmniej Mat, o ile nie wszyscy… przez cały czas wpadali w jakieś tarapaty.
„Jestem właściwe pewien, że Mat dalej przez większość czasu jest w poważnych opałach” – pomyślał Perrin. W tej chwili akurat nie walczył, tylko rozmawiał z jakąś Seanchanką, tak przynajmniej wnosił z barwnych obrazów pojawiających się w jego głowie.
– Chiad powiedziała, że bitwa na Polu Merrilora już się skończyła – rzekł pytającym tonem.
– Owszem – odparł mistrz Luhhan. – Przybyłem tu z transportem rannych, ale wkrótce powinienem wracać do Tama i Abella. Chciałem tylko sprawdzić, co u ciebie.
Perrin pokiwał głową. To uczucie… zew, który odczuwał głęboko w sercu, był teraz silniejszy niż kiedykolwiek. Rand go potrzebował. Wojna jeszcze się nie skończyła. Do tego było jeszcze daleko.
– Mistrzu Luhhan – rzekł z westchnieniem. – Popełniłem błąd.
– Błąd?
– Doprowadziłem się do skrajnego wyczerpania – rzekł Perrin. – Zbyt wiele od siebie wymagałem. – Zwiniętą w pięść dłonią uderzył w róg łóżka. – Powinienem wiedzieć lepiej, mistrzu. Zawsze robię to samo. Daje z siebie tyle, że następnego dnia jestem do niczego.
– Perrinie, mój chłopcze – rzekł mistrz Luhhan, pochylając się do przodu. – Dzisiaj bardziej bym się martwił tym, że może nie być następnego dnia.
Perrin spojrzał na niego, marszcząc brwi.
– Jeżeli miałbym wybrać czas, kiedy trzeba dać z siebie wszystko, to moim zdaniem nadszedł on właśnie teraz – rzekł mistrz Luhhan. – Wygraliśmy jedną bitwę, jednak jeśli Smok Odrodzony nie zwycięży w swojej potyczce… Światłości, wcale nie uważam, żebyś popełnił jakiś błąd. To nasza ostatnia szansa. Dziś wykuwamy coś wielkiego. Dzisiaj musisz po prostu pracować do ostatniego tchu.
– Ale jeśli padnę z wyczerpania…
– To będzie znaczyło, że dałeś z siebie wszystko.
– Zawiodę, jeżeli doprowadzę się do utraty sił.
– A więc przynajmniej nie zawiedziesz dlatego, że nie zrobiłeś wszystkiego, co mogłeś. Wiem, że to brzmi niedorzecznie i być może się mylę… To, co mówisz, to bardzo rozsądna rada na każdy zwykły dzień. Ale, na Światłość, to nie jest zwykły dzień.
Mistrz Luhhan ujął Perrina za ramię.
– Ty może widzisz w sobie kogoś, kto posuwa się za daleko, ale ja widzę cię całkiem inaczej. Zawsze widziałem w tobie tego, kto nauczył się powstrzymywać. Widziałem, jak z największą delikatnością trzymasz filiżankę, jak gdybyś się bał, że zmiażdżysz ją swoją siłą. Widziałem, jak ściskasz komuś dłoń, biorąc ją w swoje ręce ostrożnie, uważając, by jej przypadkiem nie zgruchotać. Widziałem, jak poruszasz się z największą powściągliwością, tak by nikogo nie potrącić i niczego nie przewrócić.
– Dobrze, że się tego wszystkiego nauczyłeś, synu. Potrzebowałeś samokontroli. Widzę jednak w tobie chłopca, który wyrósł na mężczyznę niepotrafiącego przełamać tych wszystkich barier. Widzę mężczyznę, który boi się tego, co się stanie, gdy pozwoli sobie na brak kontroli. Rozumiem, że robisz to dlatego, że nie chcesz nikogo skrzywdzić. Ale, Perrinie… nadszedł czas, byś przestał się powstrzymywać.
– Nie powstrzymuję się, mistrzu – zaprotestował Perrin. – Przyrzekam, że to prawda.
– Czyżby? Cóż, może i tak. – Mistrz Luhhan nagle uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Spójrz tylko na mnie. Zachowuję się tak, jakbym miał prawo cię pouczać. Nie jestem twoim ojcem, Perrinie. Wybacz mi.