Odchylił się znów do tyłu, spoglądając w głąb tunelu. Nie mógł jej oczywiście zobaczyć, była za daleko, jednak dzięki więzi wyczuwał umysłem jej obecność.
Z odwagą i determinacją patrzył, jak świat się kończy. Wbrew sobie Thom uśmiechnął się.
Daleko pod nim szalała bitwa, pochłaniając w niszczycielskim wirze ludzi i Trolloki i rozrywając ich ciała na kawałki. Na samych obrzeżach pola bitwy walczyli Aielowie, za przeciwników mając swych kuzynów ogarniętych przez Cień. Wyglądało na to, że ich siły wzajemnie się równoważą – przynajmniej do czasu przybycia Ogarów Ciemności.
Ci Aielowie byli naprawdę niezmordowani. Zadawało się, że wcale nie czują zmęczenia, choć minęło już… Thom nie był dokładnie pewien, ile naprawdę upłynęło czasu. Od kiedy przybyli do Shayol Ghul, zasypiał pięć, może sześć razy, nie wiedział jednak, czy pokrywało się to z liczbą dni. Spojrzał na niebo. Ani śladu słońca, choć Poszukiwaczki Wiatru za pośrednictwem Czary Wiatrów sprowadziły potężny wał białych chmur, które zderzyły się z czarnymi. Chmury wydawały się toczyć własny bój, jak gdyby odbicie walki w dolinie. Czerń przeciwko bieli.
„Ryzykowne?” Nie, to nie było to słowo. Z całą pewnością napisze tę balladę. Rand na to zasługiwał, podobnie jak Moiraine. To zwycięstwo będzie w takim samym stopniu jej zasługą. Potrzebował więc słów. Właściwych słów.
Nadal ich szukał, słysząc łoskot uderzających o tarcze włóczni Aielów, biegnących do boju, nasłuchując wycia wiatru w głębi tunelu i czując ją, stojącą gdzieś tam na samym końcu.
W dole kusznicy Domani strzelali jak opętani. Na początku były ich tysiące, teraz zaś została ledwie garstka.
„A może… przerażające”.
To słowo było trafione, choć nie takiego szukał. Nie było nawet niespodziewane, tylko bardzo, bardzo prawdziwe. Czuł to całym sobą. Jego małżonka walcząca o życie. Armie Światłości zepchnięte na samą krawędź śmierci. Na Światłość, jakże on się bał. O nią. O nich wszystkich.
To słowo było jednak przeciętne i bez polotu. Potrzebował czegoś lepszego, czegoś doskonałego.
Pod nim, w dolinie, Tairenianie rozpaczliwie ciskali swymi włóczniami i dzidami w napierające na nich Trolloki. Zaprzysiężeni Smokowi walczyli najróżniejszymi rodzajami broni. Nieopodal nich leżał roztrzaskany ostatni parowy wóz, przysłany z Baerlonu przez bramę z ładunkiem strzał i bełtów do kusz. Żadna nowa dostawa nie dotarła tu już od wielu godzin. Burza i zniekształcony w tym miejscu czas wyczyniały coś dziwnego z Jedyną Mocą.
Thom przyjrzał się uważnie wozowi – będzie musiał go opisać w sposób, który odda całą jego niezwykłość, to, jak strzały odbijały się od jego chłodnych, metalowych boków, zanim został zniszczony.
Na każdej linii dostrzegał przejawy heroizmu; był w każdej naciągniętej cięciwie i dłoni unoszącej broń. Jak opisać coś takiego? A jednocześnie jak wyrazić strach, zniszczenie i niezrozumiałość tego wszystkiego? Poprzedniego dnia, w chwili jakiegoś niepojętego, krwawego rozejmu, obie strony przerwały walkę, by zebrać z pola swoich poległych.
Potrzebował słowa, które odda wrażenie chaosu, śmierci, zgiełku i czystego bohaterstwa.
W dole grupka wyczerpanych Aes Sedai zaczęła wspinać się ścieżką w stronę miejsca, na którym siedział Thom. Minęły łuczników penetrujących pole bitwy w poszukiwaniu Pomorów.
„Znakomite” – pomyślał Thom. – „To jest to słowo. Niespodziewane, a jednak prawdziwe. Majestatycznie znakomite. Nie. Nie majestatycznie. Niech słowo zaistnieje samotnie. Jeżeli jest właściwe, nie będzie potrzebowało żadnej pomocy. Jeżeli zaś jest złe, dodawanie do niego innych będzie zwyczajnie żałosne”.
Taki właśnie powinien być koniec. Samo niebo rozdzierało się na pół, kiedy przeciwne strony walczyły o utrzymanie kontroli nad żywiołami, a ludzie ze wszystkich narodów stawali ostatkiem sił. Jeżeli Światłość zwycięży, to tylko o włos.
To go naturalnie przerażało. Uczucie jak najbardziej słuszne – powinno również znaleźć się w balladzie. Zaciągnął się dymem z fajki, wiedząc, że robi to, by powstrzymać drżenie. Niedaleko niego cały fragment zbocza doliny eksplodował nagle, zasypując deszczem skał walczących na dole ludzi. Nie wiedział, który z przenoszących za to odpowiadał. Na polu bitwy byli Przeklęci i Thom starał się nie wchodzić im w drogę.
„Tego właśnie możesz się spodziewać, starcze, za to, że nie wiesz, kiedy dać sobie spokój”. Był rad, że nie udało mu się uciec, a jego wysiłki, by opuścić Randa, Mata i resztę, spaliły na panewce. Czy naprawdę wolałby siedzieć w jakiejś zacisznej gospodzie, kiedy tu toczyła się Ostatnia Bitwa? Kiedy ona walczyłaby tu samotnie?
Potrząsnął głową. Był takim samym głupcem jak pozostali mężczyźni i kobiety, miał jednak dość doświadczenia, by zdać sobie z tego sprawę. Trzeba było dobrych paru lat, żeby to w końcu rozpracować.
Grupa zbliżających się Aes Sedai rozdzieliła się. Część zatrzymała się niżej, jedna zaś, utykając, ruszyła w stronę jaskini. Cadsuane. Aes Sedai również zostało znacznie mniej, niż było ich na początku bitwy. Liczba ofiar rosła. Oczywiście większość przez cały czas wiedziała, że czeka ich tu śmierć. To była najbardziej rozpaczliwa z bitew, a ci, którzy ją toczyli, mieli najmniejsze ze wszystkich szanse na przeżycie. Z każdych dziesięciu przybyłych pod Shayol Ghul walczył już tylko jeden. Thom wiedział, że stary Rodel Ituralde wysłał do swojej żony pożegnalny list, zanim jeszcze objął tę komendę. I dobrze zrobił.
Cadsuane skinęła Thomowi głową, po czym ruszyła w głąb jaskini, gdzie Rand toczył bój o losy świata. Kiedy tylko odwróciła się do niego plecami, błyskawicznie rzucił nożem, nie wypuszczając nawet fajki z drugiej ręki. Ostrze trafiło Aes Sedai w środek pleców, przebijając rdzeń kręgowy.
Osunęła się w dół niczym worek kartofli.
„To zdecydowanie zbyt oklepany termin” – pomyślał Thom, pykając z fajki. – „Worek kartofli? Będę potrzebował innego porównania. Poza tym, jak często zdarza się, żeby worek kartofli się osuwał? Raczej niezbyt często”. Osunęła się jak… jak co?
Jęczmień wysypujący się z rozdartego worka, formujący na ziemi kopczyk. Tak, to już zdecydowanie lepsze.
Kiedy Aes Sedai dotknęła ziemi, jej splot zniknął, ukazując zupełnie inną twarz, ukrytą pod maską Cadsuane. Mgliście ją sobie przypominał. Kobieta Domani. Jak też się nazywała? Jeaine Caide. Właśnie. Była bardzo ładna.
Thom pokręcił głową. Krok się nie zgadzał. Czy naprawdę nikt z nich nie rozumiał, że sposób, w jaki ktoś się porusza, jest dla niego równie charakterystyczny jak twarz czy kształt nosa? Każda kobieta próbująca przemknąć się obok niego uważała, że wystarczy przybrać inną twarz i strój, ewentualnie zmienić tembr głosu, żeby go oszukać.
Zszedł ze swojej półki i chwyciwszy ciało pod pachy upchnął je w pobliskiej rozpadlinie. Było ich tam już pięć i zaczynało robić się ciasno. Pociągnął z fajki i zdjął płaszcz, układając go tak, by zasłaniał wystającą rękę Czarnej siostry.
Po raz kolejny zajrzał w głąb tunelu. Chociaż nie mógł dostrzec Moiraine, czuł się dzięki temu nieco spokojniejszy. Potem wrócił z powrotem na półkę i wyjął pióro i arkusz papieru. I – do wtóru szalejącej burzy, krzyków, eksplozji i wycia wichru – zaczął pisać.
45
Pasma mgły.
Kości do gry kołatały w głowie Mata, kiedy znalazł Grady’ego z Olverem i Noalem na Wzniesieniach. Pod pachą trzymał zwiniętą, zakrwawioną chorągiew Randa. Wokół leżały porozrzucane ciała, porzucona broń i części zbroi, a kamienie były splamione krwią. Tu jednak walka się skończyła. Nie było nieprzyjaciół.