Shaisam zawładnął polem bitwy, a jego mgła przepchnęła się przez te wilki i ludzi, którzy chcieli mu zamknąć drogę do al’Thora.
Tak, do al’Thora. Tego, którego chciał zabić, zniszczyć, pożreć. Tak, do al’Thora!
Coś zadrżało na skraju jego zmysłów. Shaisam zawahał się, zastanawiając. Co było nie tak? Jakaś jego część… jakaś jego część przestała odczuwać.
Co to było? Sprawdził swoją materialną postać od ziemi do mgły. Krew płynęła mu z palców, odartych ze skóry przez sztylet, który nosił, to cudowne nasienie, ostatnią cząstkę jego dawnej istoty.
Natknął się na czyjeś zwłoki, kogoś zabitego przez jego mgły. Shaisam zachmurzył się, pochylając nad nimi. Wydawały mu się znajome…
Nagle ręka tych zwłok chwyciła go za gardło. Zakrztusił się, miotając się na boki, gdy zwłoki otworzyły oczy.
– Słyszałem raz coś dziwnego o chorobach, Fainie – wyszeptał Matrim Cauthon. – Kiedy jakąś złapiesz i przeżyjesz, więcej jej nie zaznasz.
Shaisam miotał się, spanikowany. Nie. To nie było takie spotkanie z dawnym przyjacielem, jakie powinno być! Sięgnął pazurami ku trzymającej go dłoni, a potem ze zgrozą zdał sobie sprawę, że upuścił sztylet.
Cauthon powalił go, przygniatając do ziemi. Shaisam przywołał swe sługi. Za późno! Za wolno!
– Przybyłem, by zwrócić ci twój podarek, Mordeth – wyszeptał Cauthon. – Uważam, że jesteśmy w pełni rozliczeni.
Cauthon wraził swój sztylet pomiędzy żebra Shaisama, wprost w jego serce. Uwięziony w swej żałosnej, śmiertelnej powłoce Mordeth wrzasnął. Padan Fain zawył, czując, jak jego ciało odchodzi od kości. Mgła zadrgała, zaczęła wirować i trząść się.
Umarli razem.
Perrin przeniósł się w wilczy sen i po zapachu krwi odszukał Gaula. Nie chciał zostawiać Mata z Mashadarem, ale był pewien – na podstawie spojrzenia, które rzucił mu Mat po upadku – że przyjaciel przeżyje tę mgłę i wie, co robi.
Gaul dobrze się ukrył, wepchnięty w szczelinę w skale tuż obok Szczeliny Zagłady. Miał jeszcze jedną włócznię i przyciemnił ubranie, żeby nie odróżniać się barwą od skały.
Przysypiał, kiedy Mat go znalazł. Był nie tylko ranny, ale pozostawał o wiele za długo w wilczym śnie. Skoro Perrin czuł bolesne wyczerpanie, z Gaulem musiało być gorzej.
– Chodźmy – powiedział Perrin, pomagając mu wyjść.
Gaul wyglądał na zamroczonego.
– Nikt mnie nie minął – wymamrotał. – Czuwałem, Perrinie Aybaro. Car’a’carn jest bezpieczny.
– Dobrze się spisałeś, przyjacielu – odrzekł Perrin. – Lepiej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać.
Gaul uśmiechnął się, opierając się na ramieniu Perrina.
– Zmartwiłem się… Kiedy wilki znikły, zmartwiłem się.
– One walczą na jawie. – Perrin czuł potrzebę powrotu tutaj. Odnalezienie Gaula było tego częścią, ale było coś jeszcze, jakiś przymus, którego nie mógł wyjaśnić. – Trzymaj się – powiedział, obejmując Gaula w pasie. Przeniósł ich na Pole Merriloru, a potem wyniósł ich z wilczego snu i zjawił się w środku obozu Dwu Rzek.
Ludzie natychmiast otoczyli Perrina, podniosły się krzyki.
– Światłości, Perrin! – Nadbiegł Grady z podkrążonymi oczami. – Prawie spaliłem cię na węgiel, Lordzie Złotooki. Jak to robisz, że się pojawiasz?
Perrin pokręcił głową, stawiając Gaula na nogach. Grady obejrzał jego ranę w boku, a następnie wezwał jedną z Aes Sedai, by zaczęła Uzdrawianie. Ludzie krzątali się dookoła – niektórzy z Dwu Rzek wołali, że Lord Złotooki powrócił.
Faile. Faile była tu w Merrilorze z Rogiem.
„Muszę ją znaleźć”.
Rand był sam, niestrzeżony w wilczym śnie.
„To bez znaczenia!” – pomyślał Perrin. – „Gdybym stracił Faile…”
Gdyby Rand zginął, straci Faile. I wszystko inne. Byli jeszcze Przeklęci. Wahał się. Musiał ją odnaleźć. Czy to nie jego obowiązek jako jej męża? Czy ktoś inny nie może zadbać o Randa?
Ale… jeśli nie on, to kto?
Z rozdartym sercem pogrążył się jeszcze raz w wilczym śnie.
Moridin podniósł Callandora z posadzki. Miecz zapłonął Prawdziwą Mocą.
Rand odsunął się, trzymając bolącą rękę przy piersi. Moridin zaśmiał się, podnosząc wysoko broń.
– Jesteś mój, Lewsie Therinie. Jesteś w końcu mój! Ja… – Zamilkł, a potem spojrzał jakby z lękiem na miecz. – On wzmacnia Prawdziwą Moc. Sa’angreal Prawdziwej Mocy? Jak? Dlaczego? – Zaśmiał się głośniej.
Coś zawirowało wokół nich.
– Przeniesienie Prawdziwej Mocy to tutaj śmierć, Elanie! – krzyknął Rand. – On spali cię na popiół!
– To niepamięć! – wrzasnął Moridin. – To uwolnienie, Lewsie Therinie. Zabiorę cię ze sobą.
Miecz zapłonął szkarłatem. Rand czuł moc bijącą od Moridina, gdy sięgnął po Prawdziwą Moc.
To była najniebezpieczniejsza część planu. Wymyśliła ją Min. Callandor miał wady, niewiarygodne wady. Stworzono go tak, że używający go mężczyzna musiał być kontrolowany przez kobiety, stworzono tak, że gdyby użył go Rand, inni mogli przejąć nad nim kontrolę…
Po co była Randowi broń z takimi wadami? Dlaczego mówiły o tym proroctwa?
Sa’angreal Prawdziwej Mocy. Po co mu był potrzebny?
Odpowiedź była bardzo prosta.
– Teraz! – ryknął Rand.
Nynaeve i Moiraine przeniosły razem, wykorzystując skazę Callandora, której Moridin usiłował użyć przeciwko Randowi. Wiatr szalał po tunelu. Ziemia drżała. Callandor miał skazę. Każdy człowiek, który by go użył, był od tej chwili związany z Nynaeve i Moiraine i znajdował się pod ich kontrolą. Pułapka… w którą wciągnięto Moridina.
– Łączymy! – zakomenderował Rand.
Udzieliły mu jej. Moc.
Saidar od kobiet.
Prawdziwa Moc od Moridina.
Saidin od Randa.
Przenoszenie przez Moridina Prawdziwej Mocy groziło wszystkim śmiercią, ale saidin i saidar ochroniły ich, a potem skierowały całą trójkę ku Czarnemu.
Rand przedarł się przez ciemność i stworzył kanał światła i ciemności, zwracając ku sobie istotę Czarnego.
Rand czuł ogrom Czarnego. Przestrzeń, wielkość, czas… Pojął teraz, jak bardzo wiele spraw jest nieistotnych.
Wyjąc – trzy Moce przepływały przez niego, a krew spływała mu po boku – Smok Odrodzony uniósł dłoń i pochwycił Czarnego poprzez Ugór niczym człowiek, który sięgając w głąb wody, usiłuje pochwycić nagrodę znajdującą się na jej dnie.
Czarny usiłował się uchylić, lecz chwyt Randa był wzmocniony Prawdziwą Mocą.
Wróg nie mógł ponownie skazić saidina. Czarny usiłował pozbawić Moridina Prawdziwej Mocy, lecz jej strumień płynął zbyt wartko i był zbyt silny, by można go było zatrzymać.
Nawet dla Shai’tana.
I stało się tak, że Rand użył istoty Czarnego, przeniesionej w pełni jej mocy. Trzymał Czarnego w silnym uścisku, niczym gołębia w potrzasku jastrzębia.
I z postaci Randa eksplodowało światło.
48
Świetlista lanca.
Elayne prowadziła swego wierzchowca pomiędzy stosami ciał martwych Trolloków. Dzień został wygrany. Wszystkich, którzy mogli utrzymać się na nogach, posłała, by szukali tych, którzy jeszcze żyli pośród masy trupów.
Tak wielu poległych. Setki tysięcy ludzi i Trolloków, spiętrzonych w wielkich stosach na całym Polu Merrilora. Brzegi rzek zamieniły się w rzeźnie, a bagna w masowe mogiły pełne pływających po powierzchni ciał. Przed nią, po drugiej stronie rzeki, Wzniesienia trzęsły się i dudniły. Odwołała już stamtąd wszystkich swoich ludzi. Z trudem utrzymywała się w siodle.
Nagle cały płaskowyż runął, zapadając się do wewnątrz i grzebiąc pod sobą ciała poległych. Elayne patrzyła na to oniemiała, czując, jak drży ziemia dookoła niej.