To tu uratował drugą.
Dwie siły w jego życiu. Każda go przyciągała. Młody Byk w końcu zasłabł w pobliżu jakichś gór gdzieś w Andorze. W znajomym miejscu.
„To miejsce, gdzie spotkałem Elyasa”.
Znów stał się Perrinem. Jego myśli nie były myślami wilka. Jego zmartwienia nie były zmartwieniami wilka. Spojrzał w niebo, które teraz, po poświęceniu się Randa, było wolne od chmur. Pragnął być z przyjacielem, który umierał.
Tym razem musiał być z Faile tam, gdzie umarła.
Chciał wrzeszczeć na cały głos, ale to by nic nie dało.
– Muszę pozwolić jej odejść, czyż nie? – szeptał ku niebu. – Światłości, nie chcę.
Nauczyłem się. Nauczyłem się w Malden. Nie chcę tego znowu robić. Tym razem zrobiłem, co należało.
Gdzieś blisko, głos ptaka w niebie. Wilcze wycie. Łowy.
– Nauczyłem się…
Głos ptaka.
Brzmiał jak sokół.
Perrin zerwał się na nogi, obracając się wokoło. Tam. Zniknął w okamgnieniu, pojawiając się na jakimś szerokim polu, którego nie poznał. Nie. Przecież znał to pole. Znał je! To było Pole Merrilora, tylko bez krwi, bez trawy wdeptanej w błoto, bez ziemi wysadzonej i zrytej.
Tu znalazł małego sokoła – tak małego jak jego dłoń – piszczącego cicho, ze złamaną nogą i przygniecionego kamieniem. Serce biło mu słabo.
Perrin ryknął, budząc się i wyszarpując z wilczego snu. Pojawił się na polu martwych ciał, krzycząc w mroczne niebo. Pobliscy poszukiwacze rozpierzchli się w popłochu.
Gdzie? Czy w ciemności znajdzie to samo miejsce? Biegł, potykając się o ciała i o doły w ziemi wybite przez przenoszące albo przez smoki. Przystanął, patrząc w jedną stronę, a potem w drugą. Gdzie? Gdzie?
Kwiatowe mydło. Cień zapachu perfum w powietrzu. Perrin rzucił się w tę stronę, odrzucając rękoma ciężkie zwłoki ogromnego Trolloka leżącego na stosie ciał wysokim prawie po pierś. Znalazł pod nim martwego konia. Nie zastanawiając się, co robi ani czy ma dość sił, zepchnął konia na bok.
Pod nim leżała Faile w małym zagłębieniu w ziemi, zakrwawiona i oddychająca płytko. Perrin wykrzyknął i upadł na kolana, kołysząc ją w ramionach, wdychając jej zapach.
Tylko dwa uderzenia serca zajęło mu przeniesienie się w wilczy sen, przeniesienie Faile do Nynaeve daleko na północy i wyjście ze snu. W kilka sekund później czuł, jak ona Uzdrawia się w jego ramionach i nie chciał pozwolić jej odejść.
Faile, jego sokół, drżała i poruszała się. Potem otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego.
Inni bohaterowie odeszli. Birgitte pozostała do wieczora. W pobliżu żołnierze wznosili stos dla Randa al’Thora.
Birgitte nie mogła zostać dłużej, ale w tej sytuacji… tak, mogła to zrobić. Przez krótki czas. Wzór pozwalał na to.
– Elayne? – powiedziała Birgitte. – Wiesz coś? O Smoku?
Elayne wzruszyła ramionami w słabnącym świetle. One dwie stały z tyłu tłumu, który zgromadził się, by zobaczyć, jak będzie zapalany stos Smoka Odrodzonego.
– Wiem, co planujesz – powiedziała Birgitte do Elayne. – Chodzi o Róg.
– I co planuję?
– Zatrzymać go i chłopca także. Trzymać go jako skarb Andoru i być może broń.
– Być może.
Birgitte uśmiechnęła się.
– Dobrze zatem, że go odesłałam.
Elayne obróciła się do niej, nie zważając na wznoszących stos Randa.
– Co takiego?
– Odesłałam Olvera z zaufanymi gwardzistami. Poleciłam mu znaleźć jakieś miejsce, na które nikt nie spojrzy, jakieś miejsce, o którym zapomni, i wrzucić w nie Róg. Najlepiej ocean.
Elayne odetchnęła cicho, po czym znów odwróciła się do stosu.
– Nieznośna kobieto. – Zawahała się. – Dziękuję ci za oszczędzenie mi podjęcia tej decyzji.
– Myślałam, że tak to przyjmiesz. – W istocie, Birgitte zakładała, że Elayne będzie potrzebowała długiego czasu, by to zrozumieć. Elayne dojrzała jednak w ostatnich tygodniach. – Tak czy owak, nie jestem chyba aż tak nieznośna, skoro dokonałaś tyle by tolerować mnie przez te ostatnie miesiące.
Elayne znów odwróciła się do niej.
– To brzmi jak pożegnanie.
Birgitte uśmiechnęła się. Czuła to czasem, kiedy nadchodziło.
– Bo tak jest.
Elayne wyglądała na zasmuconą.
– Czy tak być musi?
– Będę odrodzona, Elayne – szepnęła Birgitte. – Teraz. Gdzieś tam, jakaś kobieta szykuje się do porodu, a ja wejdę w tamto ciało. Tak się dzieje.
– Nie chcę cię stracić.
Birgitte stłumiła śmiech.
– No cóż, być może spotkamy się znów. Teraz bądź szczęśliwa, Elayne. To oznacza, że cykl trwa. Znowu będę z nim. Gaidal… Będę tylko o kilka lat młodsza od niego.
Elayne ujęła ją pod rękę, z wilgotnymi oczami.
– Miłość i pokój, Birgitte. Dziękuję ci.
Birgitte uśmiechnęła się, a potem zamknęła oczy i pozwoliła sobie unieść się daleko.
Gdy wieczór opadł na ziemię, Tam podniósł wzrok na to, co kiedyś budziło największy lęk. Shayol Ghul. Ostatnie błyski światła ukazywały rosnące tam rośliny, kwitnące kwiaty i trawę wyrosłą wokół porzuconej broni i zwłok.
„Czy to twój dar dla nas, synu?” – zastanowił się. – „Ostatni?”
Zapalił pochodnię od małego migocącego ognia trzaskającego w pobliskiej jamie. Poszedł naprzód, mijając szeregi stojących w nocy. Nie powiedziano im wiele o obrzędzie pogrzebowym Randa. Być może wszystko mogło się zdarzyć. Aes Sedai planowały jakąś wyszukaną ceremonię dla Egwene. Tam wolał spokojną uroczystość dla swego syna.
Rand w końcu odpocznie.
Przeszedł obok ludzi stojących z pochylonymi głowami. Nikt oprócz Tama nie miał pochodni. Czekali w ciemności, mały tłum być może dwustu ludzi otaczających mary. Pochodnia Tama oświetlała twarze pełne powagi.
Wieczorem, nawet przy jego pochodni, trudno było odróżnić Aielów od Aes Sedai, kogoś z Dwu Rzek od króla Tairen. Wszyscy byli kształtami w nocy, oddającymi honory Smokowi Odrodzonemu.
Tam podszedł do mar obok Thoma i Moiraine, którzy trzymali się za ręce z poważnymi twarzami. Moraine sięgnęła i lekko ścisnęła rękę Tama. Tam spojrzał na ciało, wpatrując się w twarz syna w świetle pochodni. Nie otarł łez z oczu.
„Dobrze się spisałeś. Mój chłopcze… tak dobrze się spisałeś”.
Z pełnym szacunkiem przyłożył ogień do stosu.
Min stała na przedzie tłumu. Przyglądała się Tamowi, jak stoi z opadającymi ramionami i pochyloną głową przed płomieniami. Ostatecznie ten człowiek wrócił, by dołączyć do ludu Dwóch Rzek. Abell Cauthon objął go, szepcząc coś cicho do przyjaciela.
W tej nocy i cieniach wszystkie głowy obracały się ku Min, Aviendzie i Elayne. Spodziewano się czegoś po nich. Jakiegoś rodzaju wystąpienia.
Min wyszła uroczyście naprzód wraz z tamtymi dwoma. Aviendha potrzebowała pomocy dwóch Panien, by iść, chociaż była w stanie stać, wspierając się na Elayne. Panny Włóczni wycofały się, pozostawiając te trzy samotnie obok stosu. Elayne i Min stały z nią, przyglądając się jak stos płonie, pochłaniając ciało Randa.
– Widziałam to – powiedziała Min. – Wiedziałam, że to przyjdzie, w dniu kiedy pierwszy raz go spotkałam. My trzy razem, tu.
Elayne skinęła głową.
– Co teraz?
– Teraz… – powiedziała Aviendha. – Teraz upewnimy się, że wszyscy mają się dobrze i szczerze wierzą, iż on odszedł.
Min skinęła głową, czując pulsujące bicie więzów z tyłu głowy. Z każdą chwilą było silniejsze.
Rand al’Thor – po prostu Rand al’Thor – obudził się w ciemnym namiocie. Ktoś zostawił świecę palącą się przy jego pryczy.
Odetchnął głęboko, przeciągając się. Czuł się, jakby dotąd spał długo i głęboko. Czy nie powinien być ranny? Zesztywniały? Obolały? Nie czuł niczego takiego.