Выбрать главу

Obmacał swój bok i nie wyczuł ran. Żadnych ran. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie czuł żadnego bólu. Nie wiedział, co o tym myśleć.

Potem spojrzał w dół i zobaczył, że ręka badająca jego bok to jego własna lewa ręka.

Zaśmiał się, trzymając ją przed sobą. „Zwierciadło” – pomyślał. – „Potrzebuję zwierciadła”.

Znalazł jedno w innym przedziale namiotu. Najwyraźniej pozostawiono go całkiem samego. Podniósł świecę, wpatrując się w małe zwierciadło. Spojrzała nań twarz Moridina.

Rand dotknął swej twarzy, czując się nieswojo. W jego prawym oku tkwiła pojedyńcza saa, czarna, w kształcie smoczego pazura. Nie poruszała się.

Wślizgnął się z powrotem do części namiotu, w której się ocknął. Był tam miecz Lamana, ułożony na zgrabnym stosie ubrań. Alivia najwyraźniej nie wiedziała, w co on chce się ubrać. To ona musiała zostawić te rzeczy wraz z workiem monet z różnych krajów. Sama nigdy nie dbała o stroje ani o monety, ale wiedziała, że będzie potrzebował jednych i drugich.

„Ona pomoże ci umrzeć”. Rand kręcił głową, ubierając się i zabierając monety i miecz, a potem wymykając się z namiotu. Ktoś zostawił uwiązanego w pobliżu dobrego konia, łaciatego wałacha. Przyda mu się. Od Smoka Odrodzonego do koniokrada. Stłumił śmiech. Da sobie radę na oklep.

Zawahał się. W pobliżu ludzie śpiewali w ciemności. To był Shayol Ghul, ale nie taki, jakim go pamiętał. To był kwitnący Shayol Ghul, pełen życia.

Tamci śpiewali pogrzebową pieśń Ziem Granicznych. Rand podprowadził konia nieco bliżej. Przyjrzał się, między namiotami, trzem kobietom stojącym przy pogrzebowym stosie.

„Moridin” – pomyślał. – „Spalą go ze wszystkimi honorami jako Smoka Odrodzonego”.

Wycofał się, a potem dosiadł łaciatego. Gdy to zrobił, zauważył samotną postać, która patrzyła na niego, gdy wszystkie oczy były odwrócone.

Cadsuane. Przyjrzała mu się dokładnie, a jej oczy odbijały blask stosu Randa. Skinął jej głową, zaczekał chwilę, a potem zawrócił konia i odjechał.

Cadsuane obserwowała odjeżdżającego.

„Dziwne” – pomyślała. Te oczy potwierdzały jej podejrzenia. To była informacja, którą mogła wykorzystać. Nie było potrzeby przyglądania się temu pozornemu pogrzebowi.

Odeszła przez obóz, a następnie wkroczyła wprost w zasadzkę.

– Saerin – powiedziała, gdy otoczyły ją kobiety. – Yukiri, Lyrelle, Rubinde. O co chodzi?

– Potrzebujemy wskazówek – odpowiedziała Rubinde.

– Wskazówek – parsknęła Cadsuane. – Spytajcie o to nową Amyrlin, jak tylko znajdziecie jakąś nieszczęsną kobietę, by wynieść ją na to stanowisko.

Kobiety szły dalej obok niej.

Gdy to dotarło do niej, Cadsuane zatrzymała się.

– Ach, krew i popioły, nie! – krzyknęła, obracając się do nich. – Nie, nie, nie!

Kobiety uśmiechnęły się prawie drapieżnie.

– Zawsze mówiłaś tak mądrze Smokowi Odrodzonemu o odpowiedzialności – powiedziała Yukiri.

– Mówiłaś, że kobiety tej Ery potrzebują lepszego wyszkolenia – dodała Saerin.

– Oto jest nowa Era – oznajmiła Lyrelle. – Mamy wiele wyzwań przed sobą… i trzeba nam silnej Amyrlin, żeby nas poprowadziła.

Cadsuane zamknęła oczy, wydając jęk.

Rand odetchnął z ulgą, pozostawiając za sobą Cadsuane. Nie podniosła alarmu, chociaż nadal wpatrywała się w niego, gdy był coraz dalej. Spoglądając przez ramię, zauważył, że odchodzi z kilkoma Aes Sedai.

Niepokoiła go, bo prawdopodobnie podejrzewała coś, co nie było mu na rękę. Jednak lepsze to niż podnoszenie alarmu.

Westchnął, sięgając do kieszeni, gdzie znalazł fajkę. „Dzięki ci za to, Alivio” – pomyślał, nabijając ją tytoniem z sakiewki, którą znalazł w drugiej kieszeni. Instynktownie sięgnął po Jedyną Moc, by ją zapalić.

Nie znalazł nic. Żadnego saidina w pustce, nic. Zatrzymał się, a potem uśmiechnął i poczuł ogromną ulgę. Nie mógł przenosić. Żeby mieć pewność, sięgnął niezobowiązująco po Prawdziwą Moc. Tam także nic.

Przyjrzał się swojej fajce, podjeżdżając po stoku Thakan’daru, teraz pokrytym roślinnością. Nie da się zapalić tytoniu. Przyjrzał się jej przez chwilę w ciemności, a potem pomyślał że fajka się pali. I tak się stało.

Rand uśmiechnął się i zawrócił na południe. Obejrzał się przez ramię. Trzy kobiety przy stosie odwróciły się, patrząc wprost na niego. Nie rozróżniał ich ani niczego więcej w świetle płonącego ciała.

„Zastanawiam się, która z nich pójdzie za mną” – pomyślał, a potem uśmiech mu się rozszerzył. – „Randzie al’Thor, rozdęła cię pycha, czyż nie? Zakładając, że jedna albo więcej pójdzie za tobą”.

Być może żadna. A może wszystkie, w swoim czasie. Złapał się na tym, że tłumi śmiech.

Którą miał wybrać? Min… ale nie, zostawić Aviendhę? Elayne. Nie. Roześmiał się. Nie mógł wybrać. Miał trzy zakochane w nim kobiety i nie wiedział, która by za nim poszła. Żadna z nich. Wszystkie. „Światłości, człowieku. Jesteś beznadziejny. Beznadziejny w miłości do wszystkich trzech i nie ma z tego wyjścia”.

Zmusił konia do galopu, kierując się na południe. Miał pełną sakwę monet, dobrego konia i dobry miecz. Miecz Lamana, lepszy, niż mógł sobie wymarzyć. Mógł zwracać uwagę. Był to miecz noszący znak czapli i o wspaniałym ostrzu.

Czy Alivia zdawała sobie sprawę, ile dała mu pieniędzy? Nie znała się na monetach. Chyba ukradła większość z nich, więc nie była tylko koniokradem. Cóż, mówił jej, żeby mu dała trochę złota, i zrobiła to. Mógłby kupić całe gospodarstwo w Dwu Rzekach za to, co miał.

Południe. Wschód albo zachód też byłyby dobre, ale wyobrażał sobie jakieś miejsce z dala od tego wszystkiego. Najpierw południe, a potem być może zachód, wzdłuż wybrzeża. Może znajdzie jakiś statek? Tyle było jeszcze świata, którego nie widział. Brał udział w kilku bitwach, dał się wciągnąć w wielką Grę Domów. I w wiele rzeczy, z którymi nie chciał mieć nic wspólnego. Widział farmę swego ojca. I pałace. Widział mnóstwo pałaców.

Nie miał dotychczas dość wolnego czasu, żeby przyjrzeć się światu. „To będzie coś nowego” – pomyślał. Podróżowanie, bez bycia ściganym albo zmuszonym do rządzenia tu i tam. Podróżowanie, gdzie można się przespać w stodole w zamian za porąbanie komuś drewna na opał. Myślał o tym i śmiał się, jadąc na południe i paląc swoją nieprawdopodobną fajkę. Gdy to robił, jakiś wiatr podniósł się wokół niego, wokół człowieka, którego nazywano władcą, Smokiem Odrodzonym, królem, zabójcą, kochankiem i przyjacielem.

Wiatr uniósł się wysoko i swobodnie, by szybować w bezchmurnym niebie Przeleciał nad potrzaskaną ziemią usianą niepogrzebanymi jeszcze ciałami. Ziemią, która zaczęła jednocześnie świętować. Gałązki drzew pobudzone zostały w końcu do wypuszczenia nowych pączków.

Wiatr wiał na południe, przez gęste lasy, nad lśniącymi równinami i ku niezbadanym lądom. Ten wiatr nie był zakończeniem. Nie ma żadnych zakończeń i nigdy nie będzie w obrocie Koła Czasu.

Ale jednocześnie coś się kończyło.

I stało się w owych dniach, jak stawało się przedtem i znów się stanie, że Czarny zaciążył nad ziemią i upadły serca ludzi, a rośliny nie urosły i zgasła nadzieja. Ludzie zaś wołali do Stwórcy, mówiąc: Światłości Niebios, Światłości Świata, pozwól, by Obiecany urodził się w górze, zgodnie z przepowiedniami, jak to było w minionych wiekach i będzie w wiekach następnych. Niech Książę Poranku zaśpiewa, by rośliny urosły, a doliny wydały jagnięta. Oby ramię Władcy Świtu uchroniło nas przed Czarnym, a wielki miecz sprawiedliwości obronił nas. Oby Smok wzniósł się znów na wichrach czasu.